niedziela, 14 grudnia 2014

Wigilijna wieczerza.


Tradycyjna przedświąteczna kolacja może być okazją do refleksji nad tym, co znajdzie w ten wieczór leśna, polna i ogródkowa zwierzyna na jej stołach. Wieść gminna głosi, iż w noc wigilijną zwierzęta porozumiewają się ludzkim językiem. Z wysoką dozą prawdopodobieństwa wypowiadając się również na temat jakości oferowanych im przez myśliwych potraw. Brak jednak do tej pory wiarygodnych relacji na temat opinii saren, dzików, jeleni i sikorek odnośnie kulinarnych zalet, bądź wad pokarmu, serwowanego dziko żyjącym zwierzętom. Usłyszeć i przeczytać można za to oceny obywatelek i obywateli nie korzystających osobiście z buraków, liściarki i kukurydzianej kiszonki w paśnikach, jednak mających własne zdanie na temat menu oferowanego w lesie. Nierzadko krytyczne, czasami irracjonalne, uzasadniane argumentami natury etycznej bądź ekologicznej. Zastrzeżenia wobec dokarmiania zwierzyny łownej przez myśliwych są stałym elementem krytyki współczesnego łowiectwa. Przewijają się w twórczości reprezentantów ochrony przyrody z przymiotnikiem „ideologiczna” i innych łowców naturalnej naturalności w otaczającym nas krajobrazie kulturowym. Od łamów Dzikiego Życia począwszy, po rozprawę dwóch studentek z Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach "Projekt polowanie", gdzie projektantki znęcają się nad wybiórczo dobranymi fragmentami literatury przedmiotu serwując je w sosie ekologicznym. Zwolennicy “naturalnej naturalności” głoszą, iż głód związany z okresem zimowego postu, wynikający z niedoboru lub niedostępności źródeł pokarmu jest “lepszym” regulatorem populacji zwierząt niż myśliwska dwururka. Gwarantuje on bowiem eliminację części zwierząt, szczególnie tych młodszych i słabszych. Dokarmianie stanowi zaś grzeszną ingerencję w naturalne procesy przyrodnicze. Faktycznie - w bezkresnej tajdze i tundrze syberyjskiej czy kanadyjskiej Czukczow z workami buraków na plecach brnących przez kopny śnieg raczej się nie uświadczy. Źródła historyczne z czasów króla Ćwieczka również nie wspominają o Piaście Kołodzieju konstruującym paśniki dla saren. Dzisiaj, tutaj i teraz to może jednak różnie wyglądać. W Oostvaardersplassen, jednym z rezerwatów w Holandii została przed laty stworzona namiastka samoregulującej się naturalności gdzie na zamkniętym terenie polderu o powierzchni kilku tysięcy hektarów miała niepodzielnie rządzić wyłącznie przyroda, bez prochu, ołowiu i dużych drapieżników, a populacje wypuszczonych tam jeleni, koników polskich i innych kopytnych regulować osobiście sama natura. Surowa zima w 2009 roku spełniła oczekiwania ortodoksyjnych czcicieli naturalności z kraju wiatraków i tulipanów. Dowiedziono, że jak zwierzęta nie maja co jeść to większość z nich zdechnie, a jeśli będą stać po kolana w wodzie smagane lodowatymi wichrami znad Morza Północnego to stanie sie to prędzej. Tyle naturalności nie strawiła jednak holenderska opinia publiczna, kiedy miejscowa telewizja pokazała zdjęcia konających z głodu zwierząt, drzew ogołoconych z kory i ostatnich gałęzi oraz ciężarówek zapełnionych padłymi zwierzętami. Fala protestów Holendrów, zaszokowanych tymi widokami doprowadziła do przerwania “ekologicznego” eksperymentu, będącego w tych warunkach w gruncie rzeczy ideologicznie motywowaną perwersyjną zabawą. Nie pomógł nawet sprzeciw jednego z tamtejszych Kruczyńskich publicznie przekonywującego, iż ginące z głodu zwierzęta mają piękną śmierć bo naturalną. Z nadejściem jesieni część zwierząt jest dziś w Oostvaardersplassen  odstrzeliwana, a resztę dokarmia się w razie potrzeby. Adam Wajrak, dziennikarz Gazety Wyborczej w swoich opowieściach z Puszczy Białowieskiej wspomina jedną z surowych zim z końca ubiegłego stulecia kiedy została zdziesiątkowana tamtejsza populacja dzików i redaktor miał okazję delektować się osobiście widokiem wychudłych jak szczapy i padających masowo z głodu zwierząt. Jest jednak wątpliwym czy wystąpienie podobnej, ekstremalnej sytuacji w lesie Kabackim i widok dogorywających zwierząt pod oknami Warszawiaków wywołałoby u nich podobny entuzjazm dla tej formy naturalnego procesu, jak u naczelnego ekologa Rzeczpospolitej. Niewykluczone, że apele o niedokarmianie, pozostawienie natury i zwierząt “samym sobie” skończyłyby się skarmieniem dzikami redaktora.  Zwyczajna ludzka empatia jest bowiem jednym z aspektów, który nie sposób pominąć w refleksjach nad dokarmianiem, czyli wigilijną wieczerzą zwierzęcą. Niezależnie od innych, często zupełnie przyziemnych motywów. W oderwaniu również od faktu, iż dokarmiane zwierzęta są przez dokarmiających zabijane, co w kategoriach moralno-etycznych może być postrzegane jako sprzeczność. Jest to jednak część dylematu związanego z nieograniczonym apetytem i ograniczonymi zasobami, którego rozwiązanie nigdy nie będzie miało “humanitarnej” formy.

Inny zarzut można znaleźć na drugim biegunie katalogu myśliwskich zbrodni na ekosystemach, opracowanego przez projektantki z Uniwersytetu Jagiellońskiego pod tytułem “Myślistwo i ekologia”. Serwując buraki i owies w lesie, a tym samym nie dając temu czy owemu zwierzakowi zdechnąć tak jak przyroda nakazuje a Panu Wajrakowi się podoba, myśliwi działają w sprzeczności z deklaracjami o konieczności redukcji pogłowia zwierzyny. Redukcja pogłowia zwierzyny i zwierząt zwanych niełownymi nie wynika jednak z potrzeb cierpiących ekosystemów, jak sugerują studentki, ale z arbitralnych (ludzkich) wyobrażeń i potrzeb oraz z przyziemnych interesów natury gospodarczej i ekonomicznej  wokół konkurencji o zjedzony las czy wyrąbany jak klepisko owies. Konflikt w związku z obecnością niektórych gatunków zwierząt jest na stałe wpisany w otaczający nas krajobraz - krajobraz posiadający więcej atrybutów rezerwatu Oostvaardersplassen niż cech kołymskiej tundry. Jednym z rozwiązań owego konfliktu jest regulacja liczebności populacji „konkurencyjnych gatunków“ bytujących w tym krajobrazie. Jeśli jednak “regulacje” populacji zwierząt łownych potraktować wyłącznie w kategoriach “redukcji”, to zaczyna się zacierać różnica miedzy polowaniem i deratyzacją. Tyle tylko, że szczury w tym pierwszym przypadku są trochę większe, co zdaje się uchodzić uwadze projektantek krakowskich komponujących kolaż pod tytułem “Polowanie” z myślistwem i ekologią w tle. Nie tylko im to zresztą umyka. Pozbawione elementu użytkowania i odpowiedzialności za zachowanie gatunków, łowiectwo staje się czymś w rodzaju odszczurzania, niezależnie od tego, że obiekty redukcji cieszą się większą sympatią niż mieszkańcy naszych śmietników. Świadome dokarmianie szczurów nie nosi faktycznie znamion racjonalności. Ani to letnie, ani zimowe. Dokarmianie zwierzyny łownej – owszem. O skali konfliktów z populacjami kopytnych w otaczającym nas krajobrazie kulturowym nie decyduje bowiem wyłącznie ich liczebność, lecz co najmniej w tym samym stopniu to, CO te zwierzęta zjedzą i KIEDY zjedzą. Pojemność żołądka przeciętnego polskiego jelenia wynosi około 20 litrów. Do wszystkich żołądków polskich jeleni ujętych w statystykach GUS wędruje codziennie kilka tysięcy ton pokarmu. Przeważnie w formie młodego lasu. Uzupełnienie bądź zastąpienie części tych zjadanych codziennie upraw i młodników karma z poletka zerowego czy w postaci liściarki może wyjść młodym dębom i modrzewiom w lesie na dobre. Bez konieczności radykalnego “odszczurzenia”, które można też nazwać redukcją. Ta sama sytuacja dotyczy każdego innego gatunku koegzystującego z nami dziś, tutaj i teraz. W tym kontekście postrzeganie pokarmu dostarczanego zwierzętom dziko żyjącym wyłącznie jako formy tuczu trzody leśnej może świadczyć w najlepszym wypadku o szerokości końskich okularów z perspektywy których tę kompleksową, niecałkiem wolną od sprzeczności problematykę zwierzęcego stołu wigilijnego się obserwuje i interpretuje.

Inną stronę kontemplacji zwierzęcej wieczerzy stanowią leśno-polne realia. W sąsiadujących z nami Niemczech dokarmianie zwierzyny kopytnej jest generalnie zakazane, ograniczone do sytuacji wyjątkowych, co absolutnie nie przeszkadza wzrostowi tamtejszych populacji kopytnych do poziomu, który wywołałby panikę w niejednym krakowskim akademiku w związku z obawami przed zbyt głośnym mlaskaniem hord dzików żerujących pod oknami studenckiego przybytku. Tony buraków i kukurydzy w lesie maja na pewno wpływ na “pogłowie” niektórych gatunków, jednak nie wydaje sie on być decydującym czynnikiem determinującym na większą skalę liczebność kopytnych w naszych warunkach. W Polsce uprawia się swoisty ranking tysięcy ton karmy wywożonej do lasu, statystyki puchną imponującymi liczbami tysięcy paśników. Z dumą prezentowane w Internecie obrazki setek kilogramów marchwi wywalonej w lesie w błoto, argumentuje się milionami złotówek zainwestowanych w zwierzęce stołówki. Zgodnie z filozofią z czasów zaprzeszłych, kiedy obowiązywały nieco inne poglądy na hodowle trzody leśnej, a wskaźniki dostarczonej do lasu ilości paszy suchej, treściwej oraz soczystej dyktowali towarzysze z centrali. Dziś wypadałoby sobie odpowiedzieć na pytania: W jakim celu dokarmiamy? Jakie są efekty orgii buraczano-kukurydzianych? Jakie mogą być skutki braku dokarmiania? Dla kogo? Gdzie i kiedy dokarmianie ma racjonalny wymiar, zgodny z wymaganiami stołujących się zwierząt oraz koegzystujących z nimi rolników i leśników?. Nie zapominając o moralno etycznym wymiarze dokarmiania, nęcenia i polowania, żeby samemu wiedzieć kiedy paśnik spełnia efektywnie bardziej role propagandowego gadżetu, niż instrumentu czegoś, co zwane jest gospodarką łowiecką. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz