środa, 26 lutego 2014

Przyszłość łowiectwa: niedomyśliwi, czyli o potrzebie profesjonalizacji słów kilka. Cz. I


Proszem Parafii, proszem zamknąć oczy i se wyobrazić:

- z jednej strony grupę myśliwych – coraz młodszych, piękniejszych, bogatszych, grupę coraz liczniejszą z rosnącym udziałem żeńskiego pierwiastka i… coraz bardziej oddalającą się od łowiectwa; żyjącą coraz szybciej, wyedukowaną ale coraz uboższą w myśliwskie doświadczenia, powierzchowną w kontaktach z przyrodą, coraz mniej fachową/kompetentną, traktującą łowy zaledwie jako jedno z wielu hobby, coraz bardziej zredukowaną do roli – tylko i aż – strzelacza;

- z drugiej zaś opinię publiczną - pod postacią rodzinki.pl, która, urzeczona widokiem miejskich dzików (dopóki te nie wejdą w bratki), bynajmniej nie kwestionuje zasadności polowania. Jednak nie bardzo rozumie, dlaczego te świnie traktowane są ołowiem przez amatorów. Cała ta zrytualizowana zabawa w taplanie się we krwi jest co najmniej egzotyczna. Radosne podnoszenie kotary, za którą kryje się śmierć budzi niesmak. Przecież wszędzie dookoła takie sprawy załatwiają profesjonaliści. Po cichu. W końcu mamy XXI wiek. A podobnie przeświadczonych rodzinek, które nie omieszkają przy nadarzającej się okazji wyrazić swoją dezaprobatę, przybywa.

No właśnie. Mniej więcej taki obraz maluje się po lekturze wyników naukowych badań i prognoz, o których pisaliśmy na łamach własnych i nie tylko (zachęcamy do czytania Braci Łowieckiej nr 1/2014, nr 3/2014). Jakby nie patrzeć, tak nakreślone kierunki zmian prowadzą do powstawania coraz większej przestrzeni między powyższymi punktami, którą prędzej czy później trzeba będzie czymś, a raczej kimś wypełnić. Na przykład kimś na kształt zawodowego myśliwego.

Jeno… czy przypadkiem tenże nie jest reliktem minionej epoki?

Raczej nie sposób ocenić tego z perspektywy rodzimego podwórka. Warto więc, po raz wtóry, zapoznać się z efektem prac prof. dr Werner’a Beutelmeyer’a z Instytutu Badania Rynku, który w kooperacji z Biurem ds. Zarządzania Dzikimi Zwierzętami przeprowadził na terenach Austrii i Niemiec szeroko zakrojone studium dotyczące zawodowych myśliwych oraz ich wizerunku. Porównanie wyników z obydwu krajów dało jednorodny obraz. Dlatego w zupełności wystarczy skupić się na badaniach obejmujących ojczyznę Mozarta i Arnolda Schwarzenegger’a też. Wynika z nich, że przed 50-cioma laty funkcjonowało tam ponad 800-set profesjonalnych łowców. Dziś ostała się mniej niż połowa. W dodatku statystyczni zawodowcy mają 45 wiosen na karku, co na pierwszy rzut oka wskazywałoby na erozję środowiska. Czy oznacza to, że niebawem będą podziwiani co najwyżej w muzeum figur woskowych Madame Tussauds? Czy też, o dziwo, zawód ten czeka prawdziwy renesans?

Jakby na przekór liczbom, wszelkie znaki na niebie i w kniei wskazują, że coraz częściej słyszalne będą głosy traktujące o potrzebie profesjonalizacji łowiectwa. W końcu któż inny jak nie ewentualny, cieszący się nienaganną reputacją zawodowiec byłby w stanie zharmonizować rozmaite interesy, manewrując między zwierzyną, gospodarką leśną, rolną, turystami i opinią publiczną?

Choć na pierwszy rzut oka wspomniany wiek typowego austriackiego profesjonalisty zdaje się stosunkowo wysoki, należy wziąć pod uwagę, że odsetek osób niepracujących w wyuczonym fachu jest równie znaczny. Zawodowcy stanowią zaledwie 0,4% wszystkich posiadaczy kart łowieckich, ale pod ich pieczą pozostaje łącznie aż milion hektarów z haczykiem (12,3% całkowitej powierzchni tamtejszych łowisk). Zdecydowana większość (85%) zatrudniona jest przez dzierżawców obwodów łowieckich, pozostali znajdują pracę u ziemskich właścicieli. Oczywiście, jako odpowiedzialni za powierzone im tereny, spełniają kluczową rolę w gospodarowaniu populacjami zwierząt, dbając o ich rozwój oraz traktując ołowiem nie tylko problematyczne osobniki. Opiekują się również zaproszonymi na łowy gośćmi. Z jednej strony można uznać za kuriozalne pisanie, że zdecydowana większość profesjonalistów dysponuje psami. Jednak z drugiej strony, mając na uwadze, iż utrzymywanie myśliwskich czworonogów jest i raczej będzie w odwrocie, zaś problemy związane z wykonywaniem odstrzału przybierają na sile – co skutkuje również żądaniami legalizacji nowych metod polowania – ów psi aspekt wydaje się, także na przyszłość, istotnym atutem zawodowców.

Nie zaskakuje więc ich główny pogląd, który streszcza się do słów: dzisiejsze łowiectwo potrzebuje więcej profesjonalizmu.

Coraz ważniejszą rolę będzie odgrywać zaangażowanie spec-myśliwych, bowiem hobbyści po prostu nie są w stanie uporać się z wyzwaniami. Jednak aby tym podołać ci pierwsi muszą rozwijać się bardziej interdyscyplinarnie, odcinając się od tradycyjnej roli. Codzienna praca powinna ulec zmianom. Aktualne badania uwidaczniają kontury nowego, przeobrażającego się obrazu myśliwskiego fachu. Przyszłe priorytety to: bardziej świadome i profesjonalne dokarmianie zimą, konserwacja łowisk i dbanie o odnawialność zasobów tychże oraz opieka nad zaproszonymi gośćmi. Na pierwszy rzut oka – nihil novi. Jednak zacznie zmieniać się ich znaczenie. Np. dokarmianie, choć wciąż klasyfikowane jako jedno z głównych zadań, coraz rzadziej będzie traktowane priorytetowo przez zawodowych myśliwych. Podobny trend obejmie kwestie „umeblowania” obwodu czy zajmowania się „oddziałami” emerytowanych „komandosów”. Gwoli jasności: powyższe zadania będą wciąż ważne, ale z biegiem czasu do tej „czołówki” zaczną dobijać inne cele. Jakie? Przede wszystkim uświadamianie społeczeństwa, uświadamianie zorientowanych na wypoczynek użytkowników przyrody, ścisła współpraca z branżami: leśną, rolną, turystyczną oraz ośrodkami naukowymi (w zakresie ekologii, leśnictwa, weterynarii). Oczywiście większy nacisk zostanie położony na minimalizację szkód czynionych przez zwierzynę oraz dopasowanie jej zagęszczenia do pojemności łowiska.

Cdn.

sobota, 15 lutego 2014

Przyszłość łowiectwa: prognoza na rok 2030. Cz. II


Wypunktujmy zatem proroctwo prof. Beutelmeyer’a na rok 2030:

1. W społeczeństwie wzrośnie szacunek do przyrody. Jednocześnie wiedza o niej, jak i związane z nią indywidualne doświadczenia, będą się kurczyć.
2. Zwiększy się liczba egoistycznie nastawionych użytkowników przyrody, rezerwujących ją wyłącznie dla siebie.
3. Myśliwym będzie coraz trudniej wiarygodnie przedstawiać społeczeństwu swoje kompetencje w zakresie ochrony przyrody.
4. Myśliwym będzie coraz trudniej dostatecznie uzasadnić sens i potrzebę polowania.
5. Społeczna niechęć do myślistwa wzrośnie.
6. Zmniejszy się profesjonalizm osób uprawiających łowiectwo. Polowanie w większym stopniu stanie się sposobem spędzania wolnego czasu i pielęgnowania stosunków towarzyskich.
7. Poziom wiedzy myśliwskiej i skala praktycznego doświadczenia ulegną dramatycznemu obniżeniu. Nastąpi erozja kultury łowieckiej.
8. Posiadanie i układanie psa myśliwskiego zacznie zanikać.
9. Dojdzie do liberalizacji różnych, obecnie wciąż zabronionych, środków używanych do polowania. Przede wszystkim chodzi o wykorzystanie noktowizji, sztucznego światła, polowanie nocą na zwierzynę płową oraz zastosowanie na większą skalę nęcisk, by możliwie szybko osiągnąć łowiecki sukces.
10. Myślistwo będzie znajdowało się w coraz trudniejszej sytuacji, bardzo tracąc na prestiżu.


Czy powyższe można przyłożyć również do polskiej bucolandii?

Przechodząc płynnie z Austrii na rodzime poletko, wypada zahaczyć o kraj, w którym swego czasu pewien Austriak rządził. Od niedawna obserwuje się tam ciekawe zjawisko. Otóż młoda generacja niemieckich przedsiębiorców, macherów, menadżerów itp. szturmuje kursy myśliwskie, podwajając dotychczasową liczbę chętnych. Są to ludzie w wieku 30-stu kilku lat, mieszkańcy miast, najczęściej single. Udział kobiet w tej grupie wynosi niemal 20%, bijąc wszelkie rekordy. To tzw. neomyśliwi. Polują, by zwolnić rytm życia, doświadczyć prawdziwych, płynących z kontaktu z przyrodą przeżyć, które motywują i sprawiają przyjemność. Nie obchodzi ich bufoniaste obnoszenie się swoimi poczynaniami. Liczą się pełne ciszy godziny spędzone w lesie i permanentna kontemplacja relacji łączących człowieka z przyrodą. Rzadko pociągają za spust. Swoje hobby uzasadniają przede wszystkim miłością do przyrody, radością płynącą z polowania, żywym zainteresowaniem właściwą konserwacją Mamusi Natury. Wpisują się w trend tzw. neoekologii, gdzie – przy rosnącej modzie na tradycyjnie wyrabianą żywność - dziczyzna stanowi absolutnie topowy „bio” produkt.


Niemniej jednak polowanie jest jednym z wielu hobby neobuców. Elementem Lifestyle. Wyobraźmy sobie mężczyznę i kobietę szalejących pod koniec zimy na nartach, by za chwilę, opuściwszy kort tenisowy, w oczekiwaniu na sezon żeglarski, dobrać się koziołkom do parostków. Wszystko to zaś efektownie podane na łamach… Magazynu Sezon (oj, dostanie się bucom od Dajroty!). Tak, proszę Państwa. Neomyślistwo nad Wisłą już jest i bynajmniej nie raczkuje, lecz śmiało zasuwa po rodzimej kniei. Najwyraźniej Polska nie jest „zieloną wyspą” na mapie uczonego proroka z Austrii.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Przyszłość łowiectwa: prognoza na rok 2030. Cz. I


Czy warto inwestować w prognozy dotyczące bytu naszego myśliwskiego środowiska? Jak mogą wyglądać scenariusze wcale nieodległej przyszłości? Jak na własnej skórze odczujemy ewentualne zmiany? Czy da się przygotować na ich nadejście zawczasu? A może w ogóle nie jest wskazane podejmować tego tematu? W końcu żyjemy tu i teraz, a sprawa, jakby nie patrzeć, dotyczy hobby. Z pewnością każdy sam musi odpowiedzieć sobie na powyższe pytania. Tylko… czy panująca wokół cisza jest raczej wyrazem zadumy, czy też braku zainteresowania? A może niektórzy liczą, że zdążą się wypolować?

Bez względu na przyczyny owego milczenia, trzeba czasami – jak zagubiony naganiacz szukający miejsca zbiórki z grochówką - narobić hałasu. Co uczynił był prof. dr Werner Beutelmeyer z Instytutu Badań Rynkowych prezentując wyniki swojej prognozy dla austriackiego łowiectwa na rok 2030. Bynajmniej nie opartej na wróżeniu ze szklanej kuli.

Powołując się na dorobek naukowy, niekoniecznie własny, profesor podkreślił ogromne znaczenie przemian, które dokonały się w latach 90-tych ubiegłego stulecia. W efekcie nowe postawy i nowe wartości kształtują nasze czyny. Rozwija się kultura wolności, eksploduje indywidualizacja. Takie cnoty jak obowiązkowość i przewidywalność tracą na znaczeniu. Postępująca dezintegracja i izolacja stanowią ciemną stronę społecznej transformacji. Jednocześnie przewidywana długość życia ciągle wzrasta: „nowi seniorzy”, „klub stulatków” czy „ludzie w sile wieku (50+)” to sztandarowe hasła tego zagadnienia. Z kolei kobieca ofensywa, zmiana definicji rodziny (jednopokoleniowa, rodzic samotnie wychowujący dziecko), bycie singlem (jako fenomen na skalę masową) etc. są zaledwie kilkoma terminami, które w jaskrawy sposób uwidoczniły zmiany struktury społeczeństwa w ostatnich dziesięcioleciach. Także nastroje, a więc obawy i nadzieje powodowały owymi przeobrażeniami. Choroba szalonych krów (BSE – gąbczasta encefalopatia bydła) zmieniła dietę. Zaś koniunktura gospodarcza coraz częściej napędzana jest psychologią rynku.

Wszystko to razem wpływa na ludzi i determinuje ich, ciągle zmieniający się, stosunek do przyrody oraz łowiectwa.

Wiele badań pokazuje, że w społeczeństwie wzrasta zainteresowanie Matką Naturą. Wzrasta też do niej szacunek. Przeżywamy wręcz przyrodniczy renesans: ludziska mają pierdolca na punkcie „bio” odżywiania, wyrobów regionalnych a do pichcenia w kuchni używają naturalnie naturalnych ziół. Jednocześnie kontakt z przyrodą staje się coraz bardziej powierzchowny, co jest znakiem czasu szybko żyjącego społeczeństwa. Zrozumienie zagadnień dotyczących Matki Przyrody stopniowo leci na twarz, zaś umiejętności rzemieślnicze po prostu poszły się jebać. Co prawda mieszkańcy miast marzą o łonie natury i krajobrazie kulturowym, zachwycają się zapachem siana, jednak w coraz większym stopniu ich wiedza przyrodnicza się kurczy. O pojęciu nt. myślistwa nie wspominając. Za to prężnie rozwija się egoistyczna postawa pt. „Mama Natura należy do mnie i szlus”, która oczywiście tworzy ogniska zapalne między myśliwymi, spacerowiczami, rowerzystami, narciarzami etc.

Tak więc buce w zielonych kapelusikach z piórkami nie będą mieli łatwo. Do czego zresztą sami się przyłożą. Łowiecką społeczność również cechuje duża zmienność dotycząca struktury i wartości. Dlatego kierunek przeobrażeń w pewnym stopniu można opracować poprzez porównanie postaw „młodych” myśliwych (poniżej 50 lat), wywodzących się z wykształconej elity (dyplom maturalny lub ukończenia studiów), z całym, stanowiącym tradycyjny segment, środowiskiem łowieckim (a więc przeciętną). O samym badawczym podejściu wystarczy napisać: nuda. Spójrzmy na wyniki.

Podstawowe pytanie brzmi: jaką drogą podążą „młodzi” myśliwi (M2030)?

Przede wszystkim, już na początku, ujawniła się ciekawa tendencja: otóż zmniejszy się odsetek buców, dla których łowy stanowią życiową pasję – tę powoli wypierać będzie rekreacja. Myślistwo stanie się dla nosicieli zielonych kapelusików zaledwie jednym z WIELU hobby. Z kolei zainteresowanie przyrodą, lasem i dzikimi zwierzętami - jako główny motyw wykonywania polowania - zyska na znaczeniu. Coraz rzadziej osobami wprowadzającymi do łowiectwa będą członkowie rodzin czy znajomi. Traktowanie myślistwa jako bazy sieciowej dla spędzania wolnego czasu lub pracy stanie się bardziej „trendy”.

Jednym ze skutków wspomnianego, rekreacyjnego podejścia do polowań, może być stopniowe kurczenie się łowieckiej wiedzy. M2030 są niemal w każdym wymaganym zagadnieniu gorzej zorientowani niż ogół obecnych myśliwych. Olbrzymia tendencja do powierzchownego obchodzenia się ze wszystkim może niestety dotknąć również buców w tych tam. Owe braki prawdopodobnie najjaskrawiej uwidocznią się w obszarach kultury łowieckiej oraz umiejętnościach manualnych – tj. obchodzenia się z tuszą zabitych zwierząt. Wątpliwości budzi nawet prawidłowa znajomość okresów ochronnych. Niemniej jednak godnymi uwagi są rosnące wymagania z zakresu etyki i prawa łowieckiego, którym będzie musiał podołać M2030. Niezależnie od swojej potencjalnej „powierzchowności”. Skąd wzięła się potrzeba coraz wyższego zawieszana poprzeczki? Przypuszczalnie chodzi o, bazującą na solidnych argumentach, umiejętność uzasadnienia własnych, myśliwskich poczynań. Co przy konfrontacji z tzw. opinią publiczną niewątpliwie się przyda. Natomiast ocenia się, że wielce popularne obecnie kuchenne igraszki w nadchodzącej rzeczywistości nie będą odgrywać aż tak dominującej roli. Choć M2030 deklarują większą biegłość w odpowiednim przygotowaniu dziczyzny, umiejętność ta zajmuje zaszczytne, ostatnie miejsce w rankingu kompetencji.

Jednak żeby wrzucić mięsiwo do gara, trzeba pierw zapolować.

Po pierwsze, mówiąc ogólnie, do roku 2030 przybędzie więcej teoretyków niż praktyków. Co prawda kursy myśliwskie będą cieszyły się rosnącą frekwencją i coraz lepszymi opiniami, lecz praktycznie staną się kuźniami prawiczków i dziewic w zielonych kapelusikach z piórkiem. Dobrze wyedukowanych, niedoświadczonych. Taka sytuacja może objawiać się częstszym brakiem chęci do posiadania myśliwskich psów. Spadnie ponadto uznanie dla łowieckich obyczajów: gwary, pokotu, muzyki itp.

Po drugie, M2030 będzie miał mniej czasu na łowy. Aby te zwieńczyć sukcesem, przyjdzie mu korzystać ze środków, które obecnie są zabronione. Konkretnie chodzi o możliwość polowania na zwierzynę płową i grubą w nocy, na nęciskach, z pojazdów mechanicznych czy przy użyciu urządzeń noktowizyjnych.

Mając na uwadze powyższe tło, M2030 prawdopodobnie wciąż będzie tracił kompetencje i poważanie w oczach opinii publicznej. Do tego społeczeństwo priorytetowo traktuje lasy jako miejsca dla zwierząt, niekoniecznie postrzegając buców jako osoby odpowiedzialne za przyrodę. Obecnie 2/5 Austriaków popiera polowania, 1/5 jest przeciw, natomiast pozostali są obojętni lub nie mają na ten temat zdania. Być może do roku 2030 pokaźna grupa wywodząca się z owego szerokiego, nieuświadomionego grona przyłączy się do niesympatyków, tworząc w ten sposób niechętną austriackim myśliwym większość.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Quo vadis Canis lupus?


Lupara, Lupara proszę wszystkich trzech Drogich Czytelników to instrument dobrze znany rodzimym konsumentom filmów o mafii włoskiej. Ten przyrząd do rozwiązywania konfliktów u naszych dalszych sąsiadów z dalszego południa ma postać krótkiej dubeltówki z obciętymi lufami. Jego nazwa ma pochodzenie przyrodnicze: wywodzi się od wilka – czyli lupusa Canisa. I slużył ów instrument ongiś do ochrony stad owiec i kóz wypasanych w Apeninach przed cztero-, a czasami dwunożnymi drapieżnikami, spełniając w rękach mafijnych kilerów raczej funkcje uboczne.

Scena, którą mieszkańcy położonego w malowniczej Toskanii miasteczka Scansano ujrzeli w bożonarodzeniowy poranek Roku Pańskiego 2013 jako żywo przypominała kadr z filmu “Ojciec chrzestny” z Marlonem Brando. Jednak tym razem główny bohater tego przedstawienia leżał martwy na rynku, między urzędem miejskim a kinem. W nocy ktoś podrzucił na Piazza zabitego, zakrwawionego wilka. Nie wiadomo kto. Tak samo jak nie wiadomo kto położył kilkanaście dni wcześniej na środku ruchliwej drogi prowadzącej do pobliskiego Saturnia truchło zastrzelonej lub otrutej, dwuletniej wilczycy. Prezes włoskiej WWF, Dante Caserta, bije na alarm: do początku stycznia br. w Toskanie, Umbrii i innych regionach słonecznej Italii zostało zabitych i ostentacyjnie wystawionych na widok publiczny co najmniej 10 wilków - zwierząt objętych w tym kraju ścisłą ochroną gatunkową, za których uśmiercenie grożą surowe kary. Niemiecka Frankfurter Rundschau,  która tej wilczej story poświęciła cały artykuł, pisze o wojnie.


Bo to jest wojna. Między “ekologami” - fanatycznymi zwolennikami ścisłej, bezkompromisowej ochrony gatunkowej tych drapieżników, urzędnikami  i interesami lokalnej ludności, żyjącej z hodowli owiec, której ofiarami są wilki.

W sierpniu ubiegłego roku Mario Mori, hodowca owiec z Palazzone w prowincji Siena ogłosił publicznie: “przyprowadźcie mi wilka, żywego lub martwego!”, oferując 1000 Euro premii i zachowanie pełnej dyskrecji i anonimowości. Deklarując jednocześnie, że ewentualne konsekwencje z powodu publicznego namawiania do popełniania przestępstw są mu obojętne, ponieważ nie ma nic do stracenia - podstawy jego egzystencji podgryzły wilki i zostały mu tylko ruiny z dobrze prosperującej hodowli owiec. Godne Francisa Forda Coppoli sceny z wilkiem w roli głównej w toskańskiej oprawie są z pewnością wynikiem miejscowych uwarunkowań – ewentualnych wad systemu rekompensat za szkody od wilków, braku akceptacji dla obecności drapieżników wśród lokalnej ludności, być może również paru innych o charakterze lokalnym. Niezależnie od tego wilk, który sięgnął bruku na rynku miasteczka w północnych Włoszech symbolizuje generalny problem z zarządzaniem populacjami tego drapieżnika – spontaniczne sięgnięcie po instrument w postaci Lupary nie jest przewidziane w planach ochrony wilków (i innych gatunków zresztą też). Czy pomoże tutaj oddelegowanie do ochrony każdego wilka wędrującego po Apeninach patrolu Carabinieri? Albo woluntariuszy z Greenpeace czy innego WeWeeFu?
               
Można powiedzieć – OK. to są południowcy, mają taki temperament, a poza tym są potomkami Lukrecji Borgii, która wiadomo… na trutkach znała się lepiej niż reszta Europy. Ale wybierzmy się wobec tego trochę dalej, na trochę dalszą północ. Do kraju, który wziął swoją nazwę od preferowanej przez autorów tego bloga wódki. Czyli Finlandii. Takiego zadupia Europy, że można tam uprawiać tylko Fishing and Fucking. Jak wódki braknie. Ale wilki tam tez są. Tylko coraz mniej. Do szanownego rządu fińskiego dotarło niedawno - via szanowna Komisja Europejska – zapytanie: jak to kurwa jest, że w ciągu jednej zimy tamtejsza populacja wilków zmniejszyła się o połowę? Poszły do Rosji, bo im Stolicznaja lepiej smakuje niż miejscowe wyroby? Rzuciły się przez morze na nasze polskie Pomorze - jak Czarniecki swego czasu? Tylko w drugą stronę? Niezależnie od tego, co tam wtedy szanowny rząd fiński dał w odpowiedzi, skala kłusownictwa, nielegalnego zabijania wilków, która jest przyczyną regresu fińskiej populacji wilka – objętej naturalnie ścisłą ochroną – zaczęła niepokoić nawet samych, flegmatycznych z natury, Finów i Finki też. Którzy dochodzą do wniosku, że w sumie źle się dzieje w państwie fińskim. Przynajmniej z wilkiem. Nie z powodu baranów lecz raczej reniferów, dyrygowania ochroną tego gatunku z Brukseli i paru innych przyczyn także. Które doprowadziły do tego, że dziś dużo za dużo Finów traktuje szarego drapieżnika jak ciepłą wódkę czy zimną saunę. Czyli po prostu nienawidzi.
               
Mechanizm zjawisk obrazowanych powyżej na przykładzie jednego wilka i dwóch krajów, da się sprowadzić do tego, że rozchodzi się o kolizję. Konflikt interesów: po jednej stronie barykady urzęduje urzędowa i nieurzędowa ochrona przyrody - z jej celami i naiwnym, często wręcz infantylnym, wyidealizowanym postrzeganiem chronionych objektów, z drugiej strony stoi część społeczeństwa, która z przedmiotem ochrony musi na co dzień żyć, pracować, zarabiać na kawałek chleba czy kieliszek wódki. Niekoniecznie się z celami tej ochrony przyrody identyfikujaca, czasem zmuszona owe objekty wręcz utrzymywać - kosztem mniej lub bardziej wymiernych zrzeczeń i wyrzeczeń. Na dodatek ta część społeczeństwa  praktycznie nie partycypuje w procesach decyzyjnych dotyczących regulacji prawnych czy też celów ochrony tego lub innego bydlęcia, zdominowanych przez – TKM – lobby nazywane ekologicznym.

Warto w tym kontekście kiedyś – jak się cieplej zrobi – wziąść flaszkę Finlandii, trochę Pecorino toscano na zakąskę i usiąść pod wierzbą płaczącą , by z tej perspektywy popatrzeć na to, co się gdzieś w połowie drogi między Karelią i Toskanią – czyli w Polsce – nazywa ochroną wilka szarego europejskiego.