wtorek, 25 marca 2014

„Seks, polowanie i zwierząt pałaszowanie”. Cz. I


Co ma wspólnego polowanie z seksem? Więcej niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. W swojej książce zatytułowanej "Jagen, Sex und Tiere essen" dr Florian Asche, dla nas po prostu Florek, demonstruje liczne paralele, które są niczym innym jak wyrazem tego, że zarówno jedno jak i drugie mają do czynienia z instynktem oraz pasją. Autor, rocznik 68’, studiował w Oxford’zie, Göttenburg’u, Wűzburg’u i Jenie, pracuje w Hamburgu jako adwokat specjalizujący się w prawie myśliwskim, fundacyjnym, spadkowym, jest myśliwym – od młodości oczarowanym łowiectwem. Podobnie jak jego najbliższa rodzina: nastoletnia córka (posiadaczka karty łowieckiej), syn i żona. O psach nic nie wiadomo. Florek napisał swoją książkę w… metrze, w drodze do pracy. Czyż nie brzmi to genialnie pospolicie? Metro! Nigdy byśmy na to nie wpadli (no może poza Danielem A.K. – on na nęcisko dojeżdża tramwajem).

Ale przejdźmy już do wywiadu, który przeprowadził Herbert Trummler.

Herbert Trummler: doktorze Asche, zanim przejdziemy do sensacyjnej książki Pana autorstwa, chciałbym na początek zadać pytanie, które pojawia się we wszystkich wywiadach z naszymi gośćmi: dlaczego Pan poluje?

Asche: z pasji, z żądzy, dla zmysłowej przyjemności. Dlatego, że można bez żadnego filtra, w pełni doświadczać natury. I najważniejsze: można pozyskać zdobycz.

To pozyskiwanie nazywa się też zabijaniem.

Które jest jednym z najbardziej naturalnych procesów naszego świata. Tam gdzie życie, tam i śmierć. Jeśli żyjesz, musisz umrzeć. Jednak fascynujące w polowaniu jest to całe przybliżanie się do momentu strzału.

W swojej książce na okrągło pisze Pan o żądzy polowania. Jak to rozumieć?

Łowy są zmysłowym procesem, a tam gdzie zmysłowość, tam i pożądanie. Nie inaczej jest w przypadku myśliwych.

Dlaczego więc ci, zapytani o powody, dla których polują, zazwyczaj zaczynają gadać wyłącznie o konieczności regulacji zwierzostanów, ekologii, ochronie i tym podobnych?

Ze strachu. Myślistwo, tak jak wszystko co ze wsią związane, znajduje się pod silnym naciskiem miejskiej cywilizacji. Zarówno politycznym jak i medialnym. Publikowane są niepochlebne opinie o polowaniu i myśliwych. Sytuacja wygląda znacznie lepiej w Austrii niż w Niemczech, co wynika z mocniej zakotwiczonego łowiectwa w tamtejszym społeczeństwie. A ponieważ owa presja jest tak wielka, my, myśliwi boimy się powiedzieć o co tak naprawdę chodzi, co nas emocjonalnie napędza. Próbujemy zyskać sympatię poprzez opowiadanie o opiece,  ochronie itd. Ale to działa tylko w ograniczonym stopniu, ponieważ nie stanowi całej prawdy. Oczywiście, w tym wszystkim jest też motyw ochrony, ale rozstrzyga wyłącznie instynkt drapieżcy. Potrzeba nam odwagi, aby to wyznać.

Skąd wziął się u Pana pomysł napisania książki?

Decydującym czynnikiem była łowiecka podróż do Alzacji, gdzie zaimponował mi sposób w jaki Francuzi uczynili z polowania zmysłową syntezę indywidualnych dzieł sztuki. Tamtejsi myśliwi znacznie bardziej przykładają wagę do aspektów emocjonalnych. To mnie skłoniło, by wyrazić co czuję – bez jakiegokolwiek myśliwsko-politycznego filtra. Miałem już po dziurki w nosie tego ciągłego tłumaczenia się. To co my, myśliwi robimy jest dobre i właściwe. Takie są zasady życia, takie są zasady przyrody, która nie musi się usprawiedliwiać. Więc przyszedł mi do głowy pomysł, aby pasję łowiecką porównać z seksem – popędem, który również nikomu nie musi się usprawiedliwiać.

A więc co łączy seks i polowanie?

To są oddzielne mieszkania w tym samym domu. Oba mają jedno na celu: seks – orgazm, polowanie – zdobycz. Przy czym nie są zredukowane wyłącznie do tych celów – na drodze ku nim rozpalają i fascynują różnorodnością, możliwościami, przeżyciami. Tym samym łowy odróżniają się od wielu innych hobby, jak np. jogging, w którym względnie biega się bez celu. W przypadku polowania cel jest zawsze rzeczywisty i ostateczny.

Jaką rolę odgrywa to, że seks i polowanie są determinowane instynktami?

Istotnie większą niż my, cywilizowani, kulturalni ludzie jesteśmy w stanie przyznać. Mimo że w ostatnich tysiącleciach nasz mózg wielce się zmienił, urósł, dzięki czemu jesteśmy bardziej rozsądni i utalentowani od naszych przodków, drzemiące w nas instynkty wciąż odgrywają ogromną rolę, której nie można zaprzeczyć. Spójrzmy np. na zakochanych: potrafią pokonywać setki kilometrów, robić dziwne rzeczy tylko po to, by być blisko siebie. Z powodu swojej namiętności nakładają na siebie nawet największy wysiłek. Podobnie jak marznący przez cały zimowy dzień myśliwy, karmiony nadzieją, że może coś upoluje. Tego nie da się wytłumaczyć przez pryzmat rozsądku.

Czy w takim razie ludzie niepolujący zatracili ów instynkt, czy też jest on przytłummy lub uległ sublimacji?

Myślę, że każdy na swój sposób jest myśliwym. Tylko, że polujemy na różne rzeczy. Właściwie jedynym problemem myślistwa jest całkowicie pokręcony stosunek ucywilizowanych ludzi do śmierci. Jak bardzo jest tym nasze społeczeństwo skrępowane, pokazuje np. zachowanie dzieci, które nie kojarzą schabowego ze śmiercią zwierzęcia. Główny problem leży w nieprzyjmowaniu do wiadomości pożądanego aktu zabijania.

Dlaczego nasze społeczeństwo reaguje tak alergicznie na śmierć będącą wynikiem polowania, podczas gdy przemysłowe szlachtowanie jest mniej lub bardziej milcząco akceptowane?

Ponieważ większa część społeczeństwa ma dziecinne usposobienie: można schować się za wyglądem artykułów spożywczych, których zwierzęce pochodzenie jest tuszowane przez produkujące je koncerny. W przypadku polowania wszystko jest jawne i publiczka widzi w myśliwych jedynie ludzi zabijających zwierzęta. To jest właśnie ta dziecięca postawa żyjącego w kłamstwie adamowego plemienia. Natomiast w myślistwie nie da się kłamać. Każdy kto upolował zwierzę bierze na siebie odpowiedzialność, ponieważ zrobił to sam. Konsument wcinający kupnego kurczaka jest sprawcą na kierowniczym stanowisku.

Skoro człowiek „może zabić”, dlaczego milszy jest mu zapakowany próżniowo kawał mięsiwa niż naturalna możliwość ukatrupienia zwierzęcia?

Myślę, że rzeczywiście związane jest to z procesem cywilizacyjnym, o którym już w połowie lat 30-tych ubiegłego wieku pisał Elias Norbert: złożone z blisko żyjących ze sobą indywiduów społeczeństwo musi wypracowywać coraz bardziej wyrafinowane mechanizmy kontroli instynktów, aby móc żyć w zgodzie i gospodarczej prospericie. Ale ta samokontrola okupiona jest jednym wielkim problemem – nasza instynktofobia wpędza nas w stale postępującą, społeczną neurozę.

W Pańskiej książce archaiczność odgrywa wielką rolę. Tak jak i kreatywne przyrządzanie jedzenia, oczywiście najlepiej dziczyzny.

Kucharzenie i jedzenie swych zdobyczy jest duszą myślistwa. Możliwość spożytkowania cennego mięsa, rozkoszowania się nim to genialne dopełnienie łowów jako ogółu zmysłowych przeżyć. 

Cdn.

poniedziałek, 17 marca 2014

Canis lupus reloaded.


Na wstępie, proszę Drogich Trzech Czytelników, pragniemy przeprosić za pewną nieścisłość w pierwszym odcinku “Poradnika ochrony zwierząt domowych przed wilkami we Włoszech”, który ukazał się na tym blogu pod tytułem "Quo vadis Canis lupus?". Informacja o ostentacyjnym wykładaniu skłusowanych, zabitych wilków w miejscach publicznych była nie do końca prawdziwa. W niektórych przypadkach -  jak to widać na załączonym zdjęciu - nie chodził o wilki, lecz ich kawałki. Głowę na przykład.

Powiedzmy, że chodzi tutaj o pewną symbolikę, utrzymaną w lokalnym kolorycie słonecznej Italii, której celem nie jest zasadniczo zastraszenie wilków, a kogoś innego. Jest to jednak też okazja do zastanowienia się nad relacjami ludzko–wilczymi, niezależnie od tego czy Homo SS podpisuje się „Little Red Riding Hood” - jak stoi na wizytówce zostawionej przy kawałku wilka we Włoszech, czy też “Prezes Stowarzyszenia dla Natury Wilk”.

Z jednej strony wilk nie ma najlepszej opinii – nawet jak pominąć te owieczki i barany – często występują obiekcje w postaci syndromu Czerwonego Kapturka i obawy o części własnego ciała. Czyli strach. Z drugiej strony prezesowa w/w Stowarzyszenia wysokim dyszkantem peroruje „wilka nie należy się bać”. Przytupując obcasem. I apelując o miłość. Do wilków.

Więc jak to jest ?

Buce w zielonych kapelusikach z piórkami, biorący siłą rzeczy udział w dysputach o i wokół burych psów szermują często i gęsto argumentami o zagrożeniu ze strony wilka dla Czerwonych Kapturków – tak jakby się sami go bali. Tymczasem liczba zabitych przez drapieżniki ludzi jest marginalna – przeciętny Europejczyk ma chyba dziesięć razy większe szanse na wygraną w totka niż doznania  uszczerbku na zdrowiu w wyniku działalności lupusa Canisa.

To bać się czy nie bać się?

Strach, obawy przed wilkiem mają dwojaką naturę. Jest to z jednej strony zakodowany w naszych genach respekt przed dzikim, stosunkowo dużym zwierzęciem z określonymi atrybutami. Wyssany niejako z matczynym mlekiem. To jest dzikie, ma duże kły. Młoda Kowalska o ksywce Czerwony Kapturek zasuwająca przez las z butelką wina marki wino, kupioną za podwędzone z renty babci 5 złotych, spotkawszy po drodze cuś takiego, wie, że to ją co prawda nie zgwałci, ale ugryźć może. Obawa, strach, respekt – różnie to uczucie przy bliskim spotkaniu trzeciego stopnia można nazywać, jednak jest ono oczywiste i naturalne. I młoda Kowalska się tego nie pozbędzie, nawet gdyby regularnie słuchała kazań dr Mysłajka Dwojga Imion Roberta W., wiceprezesa Stowarzyszenia dla Natury Wilk. Czy prezesowej samej nawet. Że wilka nie należy się bać.


Z drugiej strony jest też coś takiego jak kolektywne uprzedzenie do wilków – opinia o szczególnym zagrożeniu, które niesie za sobą obecność tych zwierząt w lesie czy za stodołą. Od wieków trwale w umysłach zakorzeniona wieść gminna, której wyrazem jest często irracjonalny strach. Pielęgnowany i kultywowany w opowiadanej milionom sierściuchów bajce braci Grimm z wiadomym szwarzcharakterem w roli głównej. Czy też w opowieściach o ściganych przez setkę wilków saniach z młodą parą gdzieś na dalekich Kresach. Gdzie finalny dramatyzm rezultuje z zasugerowania słuchaczom konsumpcji dziewictwa wypadłej ze sanek narzeczonej wraz z nią samą przez krwiożercze, czworonogie bestie. Dlaczego bracia Grimm nie obsadzili w roli głównej takiego niedźwiedzia na przykład? Dlaczego w kresowych opowieściach ze sań spada akurat sympatyczna młoda narzeczona prosto w wilcze paszcze a nie teściową – powiedzmy? Jedna z teorii o przyczynach negatywnego PR-u wilka naszego powszedniego wskazuje na to, że kolektywne uprzedzenie kumulujące się w krwawych opowiastkach, głęboko zakorzenione w zbiorowej podświadomości jest piętnem wieków daleko zaprzeszłych. Nie tego, że drapieżnik skonsumował kozę, która to konsumpcja dla rolnika sprzed kilkuset lat mogła mieć znaczenie egzystencjalne. Też nie z faktu, iż sporadycznie wilk czasami zeżarł wypasającą gąski sierotkę Marysię razem z drobiem czy ją lub kogoś innego ugryzł. Przyczyną nie był sam wilk, tak jak wilk nie jest bezpośrednim powodem ekscesów z jego powłoką doczesną uprawianych we Włoszech. Raczej maleńkie, maciupeńkie cuś o nazwie Lyssavirus. Wirus powodujący dość nieprzyjemne schorzenie o nazwie WŚCIEKLIZNA. O ile obywatele w wiekach zaprzeszłych mieli dość blade pojęcie o wirusach, to związek przyczynowo-skutkowy:  wilk – choroba – nieuchronna ŚMIERĆ mało komu uchodził. Młoda Kowalska o ksywce Czerwony Kapturek zasuwająca wówczas przez las z bukłaczkiem miodu, kupionego za podwędzone babci z pończochy 2 grosze, doskonale sobie zdawała sprawę z tego, że szwarccharakter MOŻE ją capnąć i MOŻE mieć wściekliznę. A wtedy – finito, goodbye i do niezobaczenia… W połączeniu ze spektakularną agonią, której nie powstrzyma ani grupowe odmawianie zdrowasiek przez całą wieś, ani gromnica zapalona w kościele pod wezwaniem.

I z tego zdawała sobie sprawę cała społeczność. Wściekliznę mogą przenosić również inne zwierzęta dziko żyjące. Lecz przenoszona przez wilki, wyposażone tak czy owak w bardziej imponujące atrybuty do przenoszenia ma szczególny wymiar. Nieobliczalne, permanentne ryzyko pogryzienia  ludzi i zwierząt domowych, zainfekowania śmiercią, czające się pod wilczą skórą oraz nieodwracalność konsekwencji mogła być przyczyną powstania i kultywacji syndromu Czerwonego Kapturka w większym stopniu niż wilcza działalność uboczna na innych polach. Jeszcze długo po tym jak ostatni wilk w okolicach odszedł po tęczowym moście i stał się ozdobą  kominka czy muzeum. Przyrodniczego. Ongisiejsi musieli się z tym biczem Bożym w jakiś sposób od zawsze zaaranżować. Gdzieniegdzie do dziś.  Owo nieobliczalne ryzyko było częścią krajobrazu i otoczenia, ale też wywarło najwyraźniej ogromne piętno w zbiorowej świadomości – czy raczej podświadomości. Które daje o sobie do dnia dzisjeszego znać - jeśli nie strachem, to niepokojem. Choć doskonale wiemy, że życie jest formą istnienia białka a w kominie nic już nie załka. A poza tym kim był Ludwik Pasteur, też każdy wie.

Obecnie mamy sytuację, że wilki nie występują już tylko tam, gdzie były „od zawsze“, gdzie ludność się z nimi w jakiś sposób zaaranżowała, lecz wracają na „stare śmieci“. W te same okolice gdzie kiedyś – kilkadziesiąt, kilkaset lat wcześniej umilały Czerwonym Kapturkom wieczornym wyciem pójście do łóżeczek. Naturalnie ten odwieczny „niepokój“ w jakiejś formie się zachował – z tym, że związana z nim dyskusja nabiera nieco innego wymiaru. Z jednej strony straszenie syndromem Czerwonego Kapturka, z drugiej strony – „wilka nie trzeba się bać“. Paradoksalnie, krecią robotę o ewidentnie subwersyjnym w stosunku do interesów wilka charakterze uprawiają tutaj też, a nawet szczególnie jego ochrońcy. Propaganda „wilk jest dobry, wilk nie jest zły, wilk ma tylko maluteńkie kły“ funkcjonuje dość, a nawet bardzo dobrze, w przypadku obywatela z dużego miasta realizującego bliskie spotkania trzeciego stopnia z drapieżnikiem przez ekran kompa, telewizora, czasem oddzielonego solidną kratą w zoo. Nieco inaczej wygladają reakcje w okolicach gdzie wilk ciałem się staje i do oddalonego sklepu za lasem trza wysłać małą Kowalską. Po wino. Tutaj daje znak pewnien niepokój. Nie tylko z tego względu, że flaszka może na czas nie dotrzeć. Tak samo z wilczymi schorzeniami. Oficjalnie wilki są zdrowe jak rydze. W propagandzie. Ale już np. maleńki przeciek o maleńkiej dolegliwości wilka pospolitego polskiego znad Nysy w postaci parcha wywołał histeryczną reakcję mediów niemieckich w postaci ryku z nagłówków prasowych: HILFE!!!!! WILCZA DŻUMA!

(Kurde… co oni w takim razie napiszą jakby się któremuś wilkowi taka wścieklizna na przykład przydarzyła? HILFE!!! KONIEC SWIATA?)

U nas za to się nic nie pisze, bo nic na ten temat nie wiadomo, bo nikt nie chce nic wiedzieć. Ani zakomunikowć, że coś wie. I jest dobrze. Obywatel jest poddany masowej indoktrynacji streszczającej się do wyplenienia do cna syndromu Czerwonego Kapturka oraz wbicia do łbów obywateli prawdy,  że „Wilk jest dobry, wilk nie jest zly, wilk ma tylko maluteńkie kły“ – czyli nie należy się go bać. Konieczność zaaranżowania się z drapieżnikiem za stodołą – ewentualnością ewentualnej ewentualności, że wilk może, a skoro może to trzeba się liczyć, że ugryzie, jest kwalifikowana jako – „to było dawno i nieprawda“, „dzisiaj wilki tego nie robią, jak już to rzadko czyli wcale“.

Zgadza się. Ale czy do końca?

W ramach konsultacji międzynarodowych odnośnie tego tekstu autorzy spytali się jednego Niemca – przyrodnika: co by było gdyby? Jakie plany, jakie procedury mają tam na wypadek wypadku gdyby komuś cuś się stało? Albo gdyby jakiemuś wilkowi cuś się załapało – na przykład wściekliznę – mało ale niezupełnie nieprawdopodobną? Co z tym wilkiem – z grubsza wiadomo. Można sobie wyobrazić. Ale co z wilkami - innymi i pozostałymi – czyli resztą?

Niemcy lubią robić wszystko pod linijkę. Do każdej pierdoły sporządzają trzy wytycznie i siedemnaście rozporządzeń, ze dwie ustawy oraz szuflady planów. Toteż myśleliśmy, że na jakąś wściekłą ewentualną ewentualność też mają jakiś plan. I mają. Ten ichni plan polega na tym, że nie mają planu. Jak nam ten jeden przyrodniczy Niemiec wyklarował – to jest niepotrzebne. Mydli się oczy publiczce natychmiastowym przeprowadzeniem szczepień na wypadek wypadku, ale to tylko mydlenie. Kiedy słowo  ciałem się stanie, czyli cuś się stanie, to:

- ta sama publiczka, która bierze intensywnie udział w orgiach edukacyjno-pijarowych pod hasłem „Wilkommen Wolf“ z piwem i parówkami świętując przybywającego ze Wschodu Mesjasza Dzikiej Przyrody, będzie tak samo intensywnie domagać się żeby poszedł sobie z powrotem w pizdu. Czyli na Syberię.

te same media, histerycznie celebrujacę dziś powrót Mesjasza zbawiającego Europę Zachodnią równie histerycznie będą domagać się ukrzyżowania Zbawiciela.

żaden decydent nie podejmie i nie przejmie politycznej odpowiedzialności za tolerowanie niekalkulowanego, nieobliczalnego ryzyka w lesie czy u obywatela za stodołą.

To po jaką cholerę jakieś plany na potem, jeśli z góry wiadomo, że nie bedzię żadnego potem?

W tym kontekście autorzy przyznają całkowitą rację prezesowej Stowarzyszenia dla Natury Wilk oraz nawiedzonemu chórowi bambistów. Nie należy się bać wilka. Należy się bać o wilka. Szczególnie wtedy, gdy zawartość bajek z czasów zaprzeszłych i tych współczesnych zostanie skonfrontowana z rzeczywistością – niezależnie dla kogo nieszczęśliwą. Niezależnie kiedy. Człowiek zawsze będzie wilkowi człowiekiem.

piątek, 14 marca 2014

Raj bez myśliwych.


W sercu Europy Zachodniej? Czy to jest w ogóle możliwe? Przeciwnicy polowań nie mają wątpliwości. Dumnie pokazując środkowy palec bucom w zielonych kapelusikach z piórkami, twierdzą, iż genewskiej faunie powodzi się dobrze bez częstowania jej ołowiem. Ba, troszczy się o nią profesjonalna policja środowiskowa! To „delikatne, przyjazne zarządzanie zwierzostanami” ma w skali roku kosztować statystycznego obywatela Genewy zaledwie równowartość filiżanki kawy. Do takiego wniosku doszła przynajmniej stacja ZDF w wyemitowanym przez siebie programie dokumentalnym pt. „Myśliwy w potrzasku”, którym rozpętała piekło – zarówno wśród jak i wokół buców w zielonych kapelusikach z piórkami. Do tego stopnia, że ci, rozsierdzeni, postanowili wziąć szable w dłoń i zaprotestować. W trzy tygodnie ponad 51 000 osób podpisało petycję, wyrażając swój sprzeciw wobec tendencyjnej TV. Hmm… Ciekawe ilu potencjalnie oburzonych skorzystałoby z podobnej okazji nad Wisłą? I dlaczego tak niewielu?

Na tym jednak nie poprzestano. Niemiecki Związek Łowiecki (DJV) postanowił sprawdzić cóż takiego kryje się za owymi przyjemnie pobrzmiewającymi frazesami. W tym celu wszczęto wnikliwe, godne porucznika Columbo śledztwo. Na kozetkę zaproszono Eric’a Schweizer’a – prezesa Genewskiego Związku Myśliwych „La St. Hubert”, by zasięgnąć wiedzy o rzekomym, wolnym od polowań kantonie Genewa.

DJV: W dokumencie ZDF stwierdzono: wiele gatunków dzikich zwierząt zostało przed 40-stu laty niemal wytępionych. Zające, bażanty, kuropatwy występowały w niewielkich ilościach a polowania sztucznie i na ogromną skalę naruszały naturalną równowagę. Dzisiaj zaś wszystkim gatunkom powodzi się lepiej. Czy to prawda?

Eric Schweizer: z pewnością nie można pozostawić tego bez odpowiedzi! Po wstrzymaniu prywatnych polowań w 1974, stany zajęcy, bażantów i kuropatw faktycznie wykazywały delikatny trend zwyżkowy. Ale potem wszystko spadło na łeb na szyję, zwierzątka niemal całkowicie zniknęły. Weźmy na przykład kuropatwy: na początku lat 80-tych było ich w kantonie 400, zaś 25 lat później pozostały jedynie pojedyncze osobniki. Między rokiem 2009 a 2013 dokonano kosztownego „ulepszenia” siedlisk i wypuszczono łącznie 3300 kuropatw. Wynik? Otrzeźwiający: obecnie na terenie kantonu bytuje mniej niż 100 kuropatw. Zaś wystawny program został w międzyczasie przerwany.

Za to lisy, wrogowie kuropatw i innych ptaków gniazdujących na ziemi, korzystając z motywowanego ideologicznie zakazu polowań oraz pokonania wścieklizny, wręcz wspaniale rozmnażały się od lat 80-tych. Aż po 90-te, kiedy w południowo-wschodniej części kantonu wybuchła epidemia świerzbu, który zredukował lisie stany do… zera. Co z kolei wpłynęło na populację zajęcy - ta odbudowała się tak dobrze, że na polach zaczęły wzrastać szkody. Genewa zarządziła przymusowe przesiedlenie: w latach 2007-2008 schwytano ponad 200 osobników, które zostały wydelegowane do kantonu Wallis i Francji. Jednak ze względu na wciąż pojawiające się szkody, państwowi łowczowie w końcu otrzymali stałą zgodę na odstrzał. Odtąd – choć również w latach 80-tych i 90-tych – tysiące zajęcy i ponad 1600 królików zostało zabitych przy pomocy pieniędzy podatników. Stanowiło to jedną z przyczyn wytępienia królika w genewskim kantonie.

DJV: Dzięki zakazowi prywatnych polowań powróciła zwierzyna płowa i czarna. Jak ocenia Pan tę wypowiedź ZDF?

To jest porównywanie jabłek z gruszkami. Zakaz prywatnych polowań ma tyle wspólnego ze wzrostem liczebności jeleni, saren i dzików co bocian z pojawianiem się dzieci. Te gatunki (nie licząc bociana) zarówno do roku 1974 jak i potem, po wprowadzeniu zakazu prywatnych polowań, występowały bardzo nielicznie na obszarze genewskiego kantonu (jeleni nie było wcale, zaś dzików przed 1974 strzelano maksymalnie 10 rocznie). Obecnie państwowi myśliwi zabijają znacznie więcej kabanów: aż 469 w roku 2012! Wzrost pogłowia parzystokopytnych jest trendem, który obserwujemy w całej Europie, niezależnie od systemu łowiectwa.

Zwiększenie liczebności ptactwa wodnego również nie ma nic wspólnego z zakazem prywatnych łowów: w znacznej mierze tendencji tej sprzyja rozprzestrzenianie się racicznicy zmiennej, stanowiącej główne źródło pokarmu. Jeszcze przed 1974 rokiem polowania nad Rodanem zostały mocno ograniczone, a w genewskiej części Jeziora Lemańskiego całkowicie zabronione.

DJV: wg ZDF ostatnie 40 lat pokazało, że większość gatunków w Genewie nie wymaga „regulacji” i świetnie im się powodzi, gdy nie można na nie polować. Czy Genewa jest kantonem, który radzi sobie bez myśliwych?

Z całą pewnością nie i hipokryzją jest twierdzenie, że dzik to jedyny, podlegający „regulacji” gatunek. Zarówno opłacani przez państwo myśliwi jak i prywaciarze z państwowym błogosławieństwem, od 1974 roku po dziś dzień zabili ponad 31 000 różnych ptaków: dzikich gołębi, kaczek, szpaków, krukowatych, nawet czapli oraz tysiące ssaków: królików, zajęcy, dzików, parchatych lisów a w ostatnich latach również saren.   

W roku 2012 rolnicy przedłożyli petycje, w której domagali się oficjalnego powrotu polowań na jelenie. Przy czym należy wspomnieć, że już w 2002, niezmiernie niezadowoleni z państwowej obsługi szkód czynionych przez dzikie zwierzęta, w wysłanym do kantonalnej rady piśmie postulowali ponowne wprowadzenie polowań.

W porównaniu z sąsiadującym, 10-cio krotnie większym, wiejskim kantonem Vaud, w Genewie zabija się nawet więcej szpaków, krukowatych, dzikich gołębi i dzików. To jest bardziej zintensyfikowane polowanie, tyle tylko, że tak się nie nazywa i jest finansowane z kieszeni podatników.

DJV: Cóż więc kryje się pod hasłem „zarządzanie zwierzostanami na wzorzec genewski”?

Krótko mówiąc: polowanie – czyli zabijanie dzikich zwierząt, które nigdy nie zostało w kantonie zlikwidowane. Nawet jeśli przeciwnicy łowiectwa wolą myśleć i mówić co innego. W obliczu ogromnego wzrostu zasobów fauny i wyrządzanych przez nią szkód, wkrótce pod lufy sztucerów państwowych myśliwych na stałe trafią sarny i jelenie. Jak więc można na poważnie twierdzić, że w tak małym i gęsto zaludnionym kantonie jak Genewa, gdzie rocznie zabijanych jest tysiące ptaków, dzików, zajęcy, królików, zaś niebawem pozbawiane życia będą sarny i jelenie, zniesiono myślistwo? Mamy do czynienia z niebywale kosztowną hipokryzją i biurokratycznym nonsensem! Gdyby przenieść ten system na inne, mniej zaludnione i większe tereny, mielibyśmy do czynienia z prawdziwą katastrofą! Potrzebowalibyśmy armii zawodowych myśliwych, aby móc zapanować nad szkodami w gospodarce rolnej, leśnej oraz epidemiami i wypadkami drogowymi.

Kosztowna hipokryzja? Przecież ZDF wraz z przeciwnikami polowań twierdzą, że utrzymanie genewskiego systemu wymaga od pojedynczego mieszkańca kantonu wydatku o równowartości filiżanki kawy.

Już w roku 2003 kilku polityków, w celu oszczędności i odciążenia profesjonalnych myśliwych domagało się umożliwienia „prywaciarzom” polowania. Jednak przeciwnicy się nie zgodzili. System jest drogi i widocznie w wielu kręgach panuje niezadowolenie z obecnej sytuacji. Pewien poseł chciał wykreślić z budżetu na rok 2009 prawie 330 000 Euro przeznaczonych na nocny odstrzał dzików i powierzyć to zadanie „prywatnym regulatorom”. Przy czym ci musieliby zapłacić ponad 400 Euro za państwową licencję, co jest zgodne z obowiązującą ustawą.

Starczy więc wspomnieć o jednym aspekcie tego systemu: każdy z genewskich łowczych kosztuje podatnika blisko 98 200 Euro rocznie, co przy 12 posadach czyni ok. 1,2 miliona Euro. To dość drogo za zabicie 500 dzików, nawet jeśli myśliwi poświęcają tylko część swojego czasu pracy na polowanie. Zgodnie z tymi danymi podobny system w Niemczech - czyli prewencja przed szkodami i epidemiami zwierzęcymi w państwowym wydaniu – kosztowałaby 3,6 miliarda Euro, jako że rocznie zabija się tam ok. 1,8 miliona dzików, jeleni i saren.

Poza tym Genewa straciła niemałą sumkę pieniędzy: do 1974 roku 400 myśliwych wpłaciło do kantonowej skarbonki ogółem 262 000 Euro z tytułu wykupu odstrzałów.

Nasz komentarz w tej sprawie: powstaje pytanie jak doszło do tego, że dziurawy jak szwajcarski ser genewski wzorzec zarządzania dzikimi bydlątkami kończy właśnie 40-lat i... wciąż ma się nieźle?

niedziela, 9 marca 2014

Profesjonalistki modela naszego.


Psze Państwa drogich trzech czytelników. Dywagując I i II i III - ci raz wreszcie nad tym profesjonalizmem buca w zielonym kapelusiku z piórkiem warto zahaczyć o nasz stan obecny. Częściowo błogosławiony. Pomijając wspomnianą potrzebę dyskusji o ciąży, czyli profesjonalizmie na przykładzie austriackim trza powiedzieć, iż Polacy nie gęsi a swoje profesjonalistki i profesjonalistów majom. Możemy się pochwalić na przykład profesjonalizmem cieszących się uznaniem w całym cywilizowanym świecie rodzimych profesjonalistek pracujących za waluty wymienne. Nie inaczej jest w dziedzinie najlepszego modelu łowiectwa w Europie. To się nie nazywa myślistwo zawodowe ale cuś z zawodowości ma.

To jest np.:

- personel “domów publicznych” naszego społecznego modelu łowiectwa, czyli pracownicy komercyjnych obwodów łowieckich zwanych nie wiadomo dlaczego (pruderia?) Ośrodkami Hodowli Zwierzyny – podstawowym celem których w większości przypadków nie jest Hodowla a właściwie Handel. Odstrzałami. Zatrudnieni na stale dozorcy tych “domów publicznych” spelniają jak najbardziej kryteria zawodowych myśliwych. Polują i żyją z polowania. Wykonywanego przez nich samych, bądź dojnych hobbystów w zielonych kapelusikach.

- dalej – płatni mordercy Bambi ze Świętych Gajów, czyli pracownicy Parków Narodowych posiadający uprawnienia do polowania i broń palną, uprawiający sami polowanie, które nie nazywa sie polowaniem lecz redukcją i działaniami na rzecz ochrony (znowu pruderia?) - polegającymi na ukatrupieniu paru zwierzątek ze statusem świętych, choć też łownych. Przez nich samych, bądź hobbystów pod ich nadzorem.

- jeszcze dalej się posuwając natkniemy siem na licznych prywatnych (choć nie tylko)  usługodawców z uprawnieniami, uprawiajacych rakarstwo - na zwierzynie łownej też – z reguły w obrębie aglomeracji miejskich. Gdzie hobby–mysliwy nie występuje ale zwierzyna owszem. A ci różnie się nazywający łowczy miejscy praktykują zawodowo i odpłatnie coś, co ma do czynienia z łowiectwem i polowaniem, choć najczęściej w formie zajęcia się zwierzakiem łownym i niełownym ale martwym bądź prawie martwym. Z daniem w czapę jakiemuś zdrowemu, jednak mieszczuchom przeszkadzającemu dzikowi włącznie. Po szeroko przez tych zawodowców praktykowany odłów żywych dzików w miastach i dostarczenie ich do OHZ–tów, gdzie niezawodowe sępy z PZŁ przerabiają je na kiełbasy. Na przykład.

- Na tej samej drodze również spotkać można gdzieniegdzie korpus Państwowej Straży Łowieckiej – zawodowej, płatnej – oraz tak samo zatrudniany i częściej powoływany korpus Panów Antków od latania po wódkę i napełniania paśników, czyli strażników łowieckich – według prawa przynależących do obwodu łowieckiego jak prostytutki do wojska. Czasem nawet płatnych, często posiadających uprawnienia do polowania. Formalny problem z zawodowstwem tej  grupy myśliwskiej milicji czy też ORMO polega na tym, że to nie muszą być myśliwi. I choć ustawotfurca drobiazgowo i szczegółowo rozwodzi sie jakie szkoły kandydaci pokończyć muszą a jeszcze szczegółowiej komu, kiedy, jak i czym mogą dać w ryja, żeby było po bożemu i zgodnie z prawem, to drobna kwestia tego czy to muszą być myśliwi, czyli czy muszą posiadać uprawnienia do polowania, pozostaje otwarta.

- Inni? Więcej bucozawodowstwa? Też by sie znalazło. Na dobrą sprawę. Jakby poszukać.

Powiedzmy, że faktycznie nie ma u nas specjalnego pociągu do dysputy nad zjawiskami socjalno – demograficznymi, które zachodzą w obrębie środowiska myśliwych i ich potencjalnymi reperkusjami. Trochę lamentów na temat profesjonalności jednak jest. Też na łamach organa naszego Łowca Polskiego, gdzie zupełnie niedawno Andrzej Brachmański zwrócił uwagę na to, że adwokatom, szewcom, lekarzom oraz informatykom prowadzącym gospodarkę łowiecką przydałoby się trochę więcej wiedzy. Nie tylko w zakresie przeprowadzania spraw rozwodowych i obcasów, pigułków tudzież kompów.

Halucynująca i niespokojna z popielcowego głodu koleżanka Dajrota popełniła była kobieco – praktyczno – pragmatyczny odzew na nasze wypociny. Słusznie zresztą. KASA. Konkludując, że jesteśmy narodowo za biedni i panuje u nas za duży bajzel byśmy sobie na zawodofstwo myśliwskie mogli pozwolić. Nie stać nas jako społeczeństwo (odwracając Dajrotową tezę wypada się w zasadzie zastanowić czy obecnie u nas praktykowany najlepszy model łowiectwa w Europie może funkcjonować tylko w biednym bajzlu? A co będzie jak się zrobi mniej biednie i mniej bajzlowato?).

Jak powyżej widać – stać nas miejscami, trochę, choć niepowszechnie. Niezależnie od tego kto płaci. I niezależnie od tego, że ani w świadomości społecznej pojęcie „zawodowy myśliwy” nie funkcjonuje, ani też większość zawodowstwem dotkniętych do tego się nie przyznaje. Często przypuszczalnie o tym fakcie nie wiedząc. A już o jakiejś grupowej tożsamości czy wizerunku to szkoda wspominać.

Austriacy (zresztą nie tylko oni) mają swoje tradycje. I my też.  Ze “satelitami” profesjonalno-usługowymi wokół myślistwa w postaci Pana Kazia – strażnika łowieckiego, który tępił koty, wrony i wałęsające się psy oraz  leśniczego ze sumiastym wąsem, który grzał pierzynę dla wesołej kompanii przyjeżdżającej na byki czy rogacze. Kompanii, która przyjeżdżała sobie postrzelać, wypić wódkę w botanice, postawić paśnik albo ambonę. I to jakoś funkcjonowało. Bez dyskusji o zawodofstwie. Trza było umieć strzelać, mieć tęgą głowę i mniej więcej wiedzieć do czego się strzela. Co w zupełności wystarczało. Dzisiaj oczekiwania i wymagania  się odrobinę zmieniły. Buc w zielonym kapelusiku z piórkiem musi nie tylko rozróżniać smak żytniówki od jałowcówki ale znać się na terminach i technikach agrotechnicznych, gospodarce leśnej i lesie. Inaczej nie jest kompetentnym partnerem ani dla rolnika, z którym się spiera o szkody, ani dla leśnika, z którym drze koty o wysokość odstrzału i pospałowaną daglezję. A za rogiem czeka weterynarz, który chciałby pogadać na temat potencjalnego zagrożenia epidemiologicznego ze strony zwierzątek rozmaitych. Gdzieś w pobliżu czai się stadko ekologów, żeby postraszyć wychuchołem pirenejskim, kawałek dalej, w szkole, czeka dziatwa na pogadankę o wilku i zielonym kapturku. Wypadałoby umieć odróżnić cyrankę od cyraneczki a ślady jałówki przeprowadzonej przez las na postronku od tropu kapitalnego odyńca - mając pojęcie o balistyce i bylinach na poletku łowieckim. No i naturalnie umieć przedrzeć się przez papierowy gąszcz coraz gęściejszych ustaw, rozporządzeń wytycznych i druków oraz kodeksów z wirtuazyjnym opanowaniem sporządzania rocznych i wieloletnich parodii łowieckich włącznie. Oraz umieć ułożyc psa. Albo dwa. I tak dalej, i tak dalej, itd…

Czy tutaj gdzieś nie kończy się hobby? A jak się skończy to co się zacznie?

That is the question.

wtorek, 4 marca 2014

Przyszłość łowiectwa: niedomyśliwi, czyli o potrzebie profesjonalizacji słów kilka. Cz. II


Skoro nowe punkty ciężkości zostały mniej więcej nakreślone, nadszedł czas, by odpowiedzieć na pytanie: jak do ich realizacji przygotowany jest typowy zawodowy myśliwy i dlaczego źle?

Niestety wciąż dominuje i pokutuje edukacja pod kątem dokarmiania, przygotowania łowiska oraz opieki nad gośćmi. Natomiast działalność misyjna celem niesienia kaganka myśliwskiej oświaty jest zepchnięta na dalszy plan. Innymi deficytami w kształceniu profesjonalistów są: organizacja i koncepcja alternatywnych metod polowania, fachowe konsultacje ze związkami łowieckimi i kooperacja z naukowcami. Jeden z zawodowców stwierdził, że ich wizerunek jest zdecydowanie zbyt konserwatywny, zbyt zorientowany na trofeistykę i zbyt zależny od pracodawców, którymi zwykle są najemcy terenów łowieckich.

W tej ostatniej kwestii leży jagdterier pogrzebany, bowiem obecna struktura zatrudnienia rodzi dwa zasadnicze problemy: po pierwsze, dzierżawcy obwodów niekoniecznie są zainteresowani jak najdłuższym okresem najmu tychże. A więc zatrudnieni zawodowcy nie mają zagwarantowanej stałości pracy. W każdym razie nie wiedzą czy w kolejnym okresie dzierżawy będzie robota, czy też figa z makiem (o pasternaku, zwłaszcza tym kwitnącym przy ZG PZŁ, nie wspominając). Po drugie, w większości przypadków intencje najemców i właścicieli ziemskich nie są zbieżne. Tak więc profesjonalny myśliwy staje między młotem a kowadłem, gdzie pierwszeństwo mają oczywiście interesy pracodawcy. Wreszcie, prof. dr Friedrich Reimoser, zajmujący się biologią dzikich zwierząt, sformułował w kontekście postulatu traktującego o konieczności zwiększenia kompetentności w łowiectwie trafne spostrzeżenie: otóż samo korzystanie z usług zawodowego myśliwego przez dzierżawcę obwodu jeszcze długo nie oznacza, że gospodarowanie tym terenem rzeczywiście prowadzone jest w fachowy sposób.

Nic zatem dziwnego, iż ponad 80% profesjonalistów preferowałaby pracę u boku ziemskiego właściciela. Co ciekawe, również zdecydowana większość wyobraża sobie zatrudnienie na poziomie regionu łowieckiego, ewentualnie okręgu/kraju.

Dzisiejsi zawodowi myśliwi dostrzegają ogromne zmiany w łowiectwie, zwłaszcza – mówiąc krótko – drastycznie rosnące wyzwania. Przestrzeń życiowa dzikich zwierząt ciągle się kurczy, te zaś coraz częściej są niepokojone, co utrudnia również wykonywanie polowania. Wzrosło korzystanie z dobrodziejstw Matki Natury a wraz z nim egoizm samych użytkowników, który przedstawia się jako coraz większy problem. Nikt nie chce się samoograniczać, ustąpić, za to każdy rezerwuje przyrodę dla siebie. Zmieniają się warunki ramowe myślistwa – hobby łowcy mają coraz mniej czasu na uganianie się za zwierzyną, dążą więc do zabijania jej przy pomocy wszelkich możliwych środków. Po części polowanie degraduje się do powierzchownej przyjemności wypoczynku, gdzie coraz nowsze cuda techniki mają kompensować myśliwskie umiejętności. Czy raczej ich brak. Zaś niepolująca część społeczeństwa, nieufnie spoglądając na łowiectwo, zaczyna kwestionować jego sens – na co myśliwi nie reagują bądź odpowiadają zbyt opieszale. Nacisk opinii publicznej niewątpliwie wzrośnie i pozostaje tylko kwestią czasu kiedy polityka tematu się chwyci.

Austriaccy zawodowcy krytycznym okiem przyglądają się funkcjonowaniu łowiectwa w swoim kraju. Niepokojenie zwierzyny poprzez stosowanie nieprofesjonalnych metod polowania wraz z utratą przez większość myśliwych wiedzy dotyczącej praktycznych umiejętności postrzegane są jako główne problemy. Na to nakłada się brak przekonania co do poprawy łowieckich kwalifikacji w ostatnich latach. Natomiast wyraźnie polepszyła się jakość myśliwskiego wyposażenia, która jednak nie może zrekompensować słabnącego potencjału. Bez dwóch zdań coraz bardziej wymagające staje się prowadzenie łowieckiego „przedsiębiorstwa”, w coraz mniejszym stopniu reguluje się populacje zwierzyny płowej i czarnej a jej przestrzeń życiowa została zdegradowana do placu zabaw dla wypoczywającego społeczeństwa. Małomówny, ogorzały samotnik, dla którego rewir stanowi cały wszechświat z pewnością jest reliktem przeszłości. Dokonujące się zmiany samoistnie przesuwają wajchę z napisem „łowiectwo” ku zawodowym myśliwym. Ci zaś, ów klimat najsilniej wyczuwając, z jednej strony chcą służyć własnym bez wątpienia ogromnym doświadczeniem, lecz z drugiej mają problem z właściwą komunikacją i deficytami w wykształceniu. Wreszcie, aby móc efektywniej pracować, wskazują na alternatywne formy zatrudnienia.

Czy powinniśmy zatem, po sąsiedzku, interesować się owym dryfem w kierunku profesjonalizacji łowiectwa? Czy też wobec prognozowanego niedomyślistwa, spodziewanej zmiany społecznego nastroju oraz wiążących się z tym reperkusji przyjąć raczej postawę nastolatki, która zaszła w ciążę i liczy na to, że „samo przejdzie”?