piątek, 18 grudnia 2015

Pretensje do Heraklesa.


„Dawniej polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji. Dziś, wyzute z tej roli, pozbawione całkowicie znaczenia gospodarczego – dlaczego wciąż jest podtrzymywane?“
 
...można przeczytać na stronie internetowej naszego ulubionego „projektupolowanie“ (KLIK), mówiącego co prawda niewiele o polowaniu, ale dużo o projektantkach.

Dawniej – czyli kiedy? Wypada odpowiedzieć pytaniem na końcowy znak zapytania. Odpowiedź jest prosta – polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji do momentu kiedy człowiek przestawił się na uprawę roślin i hodowlę zwierząt, zarzucając gonitwy za dzikimi jeleniami i królikami oraz zbieranie jagód. Dla około 40 000 pokoleń (jeśli przyjac 30 lat jako okres jednej generacji) naszych przodków, od momentu kiedy Homo sapiens wkroczył na arenę dziejów, polowanie i zbieractwo było elementarnym sposobem na życie. Od ostatnich 600 generacji podstawą ludzkiego bytu na Ziemi stało się rolnictwo, od którego ludzkość jest obecnie uzależniona jak alkoholik od wódki. Co się stało z łowiectwem, gdy ludzki byt zaczął się kręcić w kregu zasiewów, zbiorów, wycieleń, oproszeń i uboju, którym zawdzięczamy materialne podstawy czegoś, co nazywamy cywilizacją? Szukając tej odpowiedzi można na przykład sięgnąć do kolebki naszej kultury. Do mitologii greckiej i mitu o dwunastu pracach Heraklesa. Heros, w ramach pokuty za zabicie własnej rodziny w obłędzie zesłanym przez nienawidzącą go Herę, miał wykonać jako niewolnik 12 zadań dla tiryńskiego i mykeńskiego króla Eurysteusza. Apollo, nakładający na niego tę klątwę, spodziewał się, iż znany ze swej tchórzliwosci i wrednego charakteru władca wymyśli najtrudniejsze, wręcz niewykonalne zadania. Jedna trzecia heraklesowych prac rzuca światło na nasze rozważania. Obejmowały bowiem między innymi:
  • zabicie lwa nemejskiego,
  • schwytanie łani kerynejskiej,
  • schwytanie dzika erymantejskiego,
  • przepędzenie ptaków stymfalijskich.
Czym są akurat powyższe prace Heraklesa? Jak je odnieść do myśliwskiej teraźniejszości?

Bardzo prosto - wystarczy zerknąć do ustawy prawo łowieckie ogłoszonej w dzienniku urzędowym w Rzeczpospolitej Polskiej w 1995 roku. Heraklesowe prace zawierają w gruncie rzeczy tę samą treść.  Heros, wypełniając powierzone mu zadania realizował w antycznej Grecji coś, co się dziś nazywa łowiectwem i polowaniem. Zabicie lwa występującego wtedy jeszcze na terenie Grecji nie było niczym innym jak działaniem na rzecz ochrony stad zwierząt domowych, życia i zdrowia ludzi zagrożonych obecnością dużych drapieżników w krajobrazie kulturowym. Dzisiejszy Erysteusz znad Wisły nazywa się Michał Kielsznia, króluje w Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i wydaje zgodę na zabijanie wilków (a i niedźwiedzia też). Z dokładnie tych samych motywów co jego grecki poprzednik. Dobrze, że przynajmniej lwy nemejskie u nas nie występują. Teraźniejszym odpowiednikiem niezbyt odważnego króla mykeńskiego może być też Główny Konserwator Przyrody, Piotr Otawski. Jeśli sobie wyobrazimy ciężarną lochę jako współczesnego dzika erymantejskiego oraz wnikliwiej przyjrzymy się zadaniom jakie stawiają myśliwym bojący się rolników minister i jego zastępca. Podobnie jest z łanią kerynejska, która kiedyś zjadała plantację oliwek a dziś plantacje desek, co budzi aktualnie poważne zastrzeżenia Janusza Eurysteusza Zaleskiego i nie tylko. Zaś stada dzikich gęsi bądź kormoranów, niektórzy rolnicy oraz rybacy bez tytułów królewskich postrzegają już od dawna gorzej niż ich greccy koledzy ptaki stymfalijskie. Trzeba co prawda bardzo, bardzo, ale to bardzo dużo fantazji, żeby sobie wyobrazić Heraklesa w mundurze galowym Polskiego Związku Łowieckiego (tyle fantazji to nawet my nie mamy), ale jak widać zasada jest od wieków ta sama. Nawet Hera by się u nas znalazła. I to niejedna, otwarcie pisząca, że nienawidzi myśliwych. Mimo tego, że dziś może mieć na imię Adam i nikt nie popada w obłęd z powodu klątw rzucanych przez nią z łamów Wybiórczych. Niezależnie od różnic w formie, treść polowania uprawianego wczoraj i dziś jest identyczna. Łowiectwo przejęło wraz z „rewolucją agrarną” dodatkową rolę na styku natury „dzikiej” i natury „kultywowanej”, nie tracąc funkcji jaką jest użytkowanie zasobu przyrodniczego w postaci dziko żyjących zwierząt. W tym kontekście interesujący jest również fragment mitu o 12 pracach, kiedy  Herakles, po odłowieniu łani kerynejskiej, w drodze do zleceniodawcy, napotyka boginię łowów Artemidę. Pełniąca wówczas funkcję odpowiadającą mniej więcej skrzyżowaniu dzisiejszego Rzecznika Dyscyplinarnego PZŁ z jakimś skąpo odzianym funkcjonariuszem Państwowej Straży Łowieckiej, która podejrzewa herosa o kłusownictwo i zabór mienia. Zamierzając natychmiast, na miejscu, bez rozprawy przed złożonym z dyletantów sądem łowieckim PZŁ dokonać egzekucji podejrzanego przy pomocy służbowego łuku i strzał. Na szczęście herosowi udaje się wyjaśnić nieporozumienie po okazaniu bogini zielonego formularza odstrzału wystawionego przez ówczesnego łowczego krajowego Erysteusza. Herakles solennie obiecał też, iż odłowione zwierzę wypuści po okazaniu go zleceniodawcy. Nie wiadomo jak sprawa by się skończyła, gdyby na miejscu władcy mykeńskiego zasiadał np. pan Janusz Zaleski – czy dopuściłby do wypuszczenia szkodnika do lasu? Lecz  w micie incydent kończy się happy end’em, ku zadowoleniu wszystkich aktorów. A morał z powyższego fragmentu wynika taki, iż już w antyku niektóre dzikie zwierzęta podlegały ochronie, ich użytkowanie – czyli polowanie na nie – zarezerwowane było wówczas dla określonych grup, które w baśniowej narracji legendy o Heraklesie symbolizuje bogini Artemida. Z pewnością ta forma ochrony –czyli prawo do wyłączności użytkowania – podyktowana była interesami wąskich kręgów społecznych, powiązanych przede wszystkim z władzą i elitami (choć nie zawsze). Spotkanie Heraklesa z Artemidą jest jednak wyrazem tego, iż już u zarania dziejów z polowaniem związane były pewne formy  „zrównoważonego rozwoju” oraz idea zachowania eksploatowanego zasobu „dzikiej przyrody”. Zasobu – niezależnie od motywów jego ochrony – nie traktowanego wyłącznie w kategoriach „szkodnika”. Niestety grecka bogini nie zawsze była na miejscu, gdy na przestrzeni tysiącleci, dzielących nas od czasów  antycznych, w toku coraz intensywniejszej kultywacji krajobrazów, doszło do „przeeksploatowania” i eliminacji niektórych gatunków w Europie, po których pozostała pamięć wyłącznie w muzeach i w opowieściach o „silnych jak tury” bohaterach legend z czasów zaprzeszłych.

Twierdzenie o całkowitym zaniku znaczenia gospodarczego  współczesnego łowiectwa jest właściwie wyrazem całkowitego zaniku poczucia naszych egzystencjonalnych realiów.

Wspomniana powyżej „rewolucja agrarna” to nic innego jak „udomowienie” części przyrody – niektórych roślin i zwierząt. Elementy środowiska, czyli przodkowie żyta, owsa, krów i koni zaczęły być około 10 000 lat temu świadomie oraz wyjątkowo intensywnie użytkowane, przyjmując pod wpływem ludzkiej ingerencji dzisiejsze formy i stając się podstawą naszej egzystencji na tym padole. Tymczasem owa „kultywowana natura” znaduje się w permanentnej konkurencji z „dziką naturą”, nieudomowioną. Zboża konkurują z innymi roślinami – zwanymi chwastami – o światło, wodę i czerpane z gleby, nieodzowne do ich rozwoju składniki mineralne. Będąc jednocześnie przedmiotem zainteresowania „dzikich” grzybów, bakterii, ptaków, dzików tudzież jeleni, które nie maja żadnych podstaw, aby swoje potrzeby pokrywać pasożytnictwem czy też zjadaniem wyłącznie przyrody arbitralnie zdefiniowanej jako dzika. Bydło domowe, zdane na trawę i pastwiska na ograniczonych areałach konkuruje z dzikiem, który na tych samych areałach – a priori przeznaczonych dla krów – znajduje nie tyle trawę co smaczne dżdżownice i  pędraki. Kosztem zniszczenia szaty roślinnej potrzebnej  bydłu. Smakującemu z kolei ludziom lepiej niż glizdy. Jest to też konflikt i konkurencja w wielorakich formach o przestrzeń – krajobraz. „Udomowiona” przyroda nie byłaby w stanie zaspokoić naszych potrzeb, gdyby nie jej kultywacja i ludzka ingerencja – czy to w postaci posypania stonki azotoksem, czy też w postaci „kontroli” populacji zwierząt łownych przy pomocy trującego ołowiu bądź przeobrażeń krajobrazu. Na przykład w formie wycięcia drzew lub osuszenia bagien, by posadzić kartofle. W użytkowanie przyrody, niezależnie od tego czy ją arbitralnie zdefiniować jako „dziką“ albo „domową“, wpisane jest też łowiectwo jako ewoluujacy element naszych relacji ze środowiskiem. Bezpośrednie „znaczenie gospodarcze“ polowania – jeśli je ograniczyć wyłącznie do potrzeb naszego gatunku w zakresie zapotrzebowania na żywność – jest dziś adekwatne do relacji ilościowych między 7 miliardową populacją ludzką i ilością zwierząt łownych. Nie możemy wrócić do czasów biblijnego ogrodu Eden, kiedy to polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji a człowiek był integralną częścią przyrody. Bo jest nas po prostu za dużo. Czy to stanowi racjonalny powód do zaprzestania polowań? Utopijnym jest wyobrażenie totalnej separacji przyrody dzikiej i tej udomowionej, z której rezultowałby brak konieczności jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji w naturę. Ta ingerencja zawsze będzie miała miejsce. Łowiectwo jako element kompleksowych relacji ludzkich ze środowiskiem przyrodniczym miało, ma i będzie mieć swoje miejsce – niezależnie od jego formy i priorytetów. Właśnie dlatego jest „podtrzymywane“. Niezależnie od aktualnej kulturowej percepcji polowania, ograniczonej  często do postrzegania uganiających się po polach i lasach ludzi z dwururkami wyłącznie jako archaizmu rodem z paleolitu. Z czego rezultują pytania takie jak na wstępie. Dzisiaj żaden  Herakles nie miałby problemów z realizacją zadań związanych z obecnością mniej lub bardziej konfliktowych gatunków zwierząt łownych w krajobrazie kulturowym. Ale do kategorii współczesnych „prac Herkulesowych“ należałoby zaliczyć na przykład edukację w zakresie tego, iż choć forma naszych relacji z przyrodą od czasów epoki kamienia łupanego się nieco zmieniła, to ich treść pozostaje niezmienna. Być może dlatego wypada się zastanowić nad wprowadzeniem zajęć z mitologii greckiej na kursach dla nowowstępujących do PZŁ. Bo na Uniwersytecie Jagiellońskim, którego studentki stawiają tezy zawarte w pierwszym zdaniu niniejszego tekstu, tematyka ta traktowana jest zdaje się po macoszemu.

BuceMems. Runda Pierwsza.

Cwaniaki z WWF Polska na swoim fejsbukowym profilu, gdzie wciskają publiczce adopcję drzewek uznanych przez nich za święte, popierdolili sosnę z jodłą. Oczywiście szybko ów post usunęli. A buce na tę okazję wzięli i machnęli mema. Pan na zdjęciu to oczywiście Jan Szyszko - obecny minister od konserwowania środowiska, który został określony przez ekologistów wrogiem przyrody. 
 

środa, 9 grudnia 2015

Po pierwsze, nie szkodzić!


Tak właśnie brzmi jedna z naczelnych zasad w medycynie. Jednak jej uniwersalizm sprawia, że znajduje zastosowanie w najrozmaitszych sferach naszego życia. Najlepiej świadczą o tym postawy Głównego Konserwatora Przyrody Piotra Otawskiego oraz Głównego Kasjera wirtualnego ruchu Ludzie Przeciw Myśliwym Rafała Gawła, którzy, wbrew hucznym zapowiedziom, nie pojawili się na tegorocznej konferencji dotyczącej etyki i łowiectwa, zorganizowanej przez wrocławski Uniwersytet Przyrodniczy. Postanowiwszy nie szkodzić. Przede wszystkim sobie. Piotr Otawski w trakcie swojej krótkiej kadencji w Ministerstwie Środowiska wsławił się płodnością legislacyjną, próbując w zaciszu własnego gabinetu, przy akompaniamencie rad złotoustego eksperta do spraw łowiectwa z łamów „Wybiórczych”, napisać myśliwym nowe prawo. I je przeforsować. Wykorzystując do tego sprawnie zmontowany nacisk polityczno-medialno-ekologistyczny. Czym zaskoczył nawet tak wielkiego stratega jak miłościwie nam panujący Łowczy Krajowy Lech Bloch, którego misternie uszyty plan musiał zostać poddany… mumifikacji. Czekając na rozbandażowanie przez nowy parlament. Z ręką na sercu, zadajmy sobie pytanie: czy będąc w skórze Piotra Otawskiego, chciałoby nam się w tej sytuacji użerać z szarymi myśliwymi i sympatykami łowiectwa na otwartej konferencji? Zwłaszcza na ostatniej prostej swojego konserwowania w ministerstwie? Natomiast przypadek Rafała Gawła, ze względu na ciężar gatunkowy, wymaga osobnego, dłuższego komentarza. Dlatego na potrzeby tego felietonu przyjmijmy wersję, zgodnie z którą w stolicy zabrakło TIRów do przewozu danych zgromadzonych przeciw myśliwym w piwnicy pana Gawła. A z kilkoma rewelacjami, spisanymi ołówkiem na kolanie, faktycznie nie wypada pojawiać się na forum naukowym. Można je przecież przekuć w pieniądz nie wychodząc z bezpiecznych, domowych pieleszy. Jednak osobiście doceniamy wielką mądrość obu ekspertów, którzy, choć pozbawieni cywilnej odwagi, potrafili popisowo wykorzystać zasadę „po pierwsze, nie szkodzić”.

Chcielibyśmy, aby funkcjonowała ona również na poletku łowieckim, o którego dobro tu przecież idzie. A skoro wspomnieni przeciwnicy kreczują, nie pozostało nam nic innego jak na koniec roku zasiąść do wigilijnego stołu z Witoldem Daniłowiczem, by w serdecznej atmosferze wymienić kilka werbalnych ciosów. Dziękujemy naszemu koledze po piórze za obronę łowiectwa, której podjął się zarówno na łamach Rzeczypospolitej jak i wrześniowej Braci. Zaserwowane przez niego teksty skonsumowaliśmy niczym wigilijnego karpia. A to głośno mlaszcząc z doznawanej przyjemności, a to klnąc na liczne ości. Szczególnie dwie z nich utkwiły nam w gardłach. Pierwszą ość niezgody stanowi określanie łowiectwa mianem sportu. Drugą – rozpływanie się nad jego zbawiennym wpływem na obronność kraju. Tą wizją czterech pancernych w zielonych kapelusikach z ogarem zajmiemy się jednak innym razem.

„Łowiectwo = sport” to frazes funkcjonujący zarówno wśród polskich jak i zagranicznych myśliwych. Zauważyliśmy, że częściej pojawia się w repertuarze starszych nemrodów. Do dziś dźwięczą nam w uszach słowa prokuratora Wojciecha Sadrakuły, który występując przed Trybunałem Konstytucyjnym, kompromitował się, tłumacząc pani sędzi, że „łowiectwo to też sport”. Oczywiście nie zamierzamy ukrzyżować ani Witolda Daniłowicza, ani Wojciecha Sadrakuły  za posługiwanie się tym lub podobnym, wyświechtanym sformułowaniem. Nie tylko ze względu na to, że w przeciwieństwie do świąt Wielkiej Nocy, nadchodzące święta Bożego Narodzenia niespecjalnie się do tego nadają. Po prostu uważamy, parafrazując kultowego Kazimierza Pawlaka, iż to żaden grzech. Tylko wstyd. Zwłaszcza w ustach myśliwego. Nie jest to wyłącznie nasza prywatna opinia, dlatego, w pełni zgadzając się z Witoldem Daniłowiczem co do potrzeby wewnętrznej dyskusji dotyczącej obrony współczesnego łowiectwa, zastanówmy się czy sport jest właściwym słowem je opisującym. Pomyślmy również nad konsekwencjami wynikającymi z utożsamiania tych dwóch pojęć.

W opinii socjologów „nie ulega wątpliwości, że aktywność łowiecka ma wiele wspólnego ze sportem. Jednak wykazuje również cechy, które ewidentnie odróżniają ją od zmagań sportowych i, jak się zdaje, to rozejście się z czasem jest coraz bardziej wyraźne”. Analizując rozmaite definicje sportu warto zwrócić uwagę przede wszystkim na ewolucję jego znaczenia na przestrzeni wieków. Podobnie przeobraziło się pojęcie łowiectwa. Niedostrzeganie owych zmian skutkuje uprawianiem infantylizmu, co ochoczo czynią np. ekologistyczni aktywiści, którzy łowiectwo z czasów epoki kamienia łupanego przenoszą wprost w krajobraz kulturowy XXI wieku, kwitując ten tandetny zabieg równie „błyskotliwym” wnioskiem: polowania nie pasują do dzisiejszych czasów, w związku z czym należy ich zakazać. A przecież kontekst jest niesłychanie ważny i nie można nim bezmyślnie żonglować. Dlatego też wypada zauważyć, iż prawie 700 lat temu sport oznaczał dowolną aktywność oferującą rozrywkę i relaks. Tak szeroko rozumiany obejmował również zabijanie zwierząt, które w późniejszych czasach pod postacią dyscyplin sportowych twórczo rozwijali oraz upowszechniali dzięki imperialnym wpływom Anglicy. Witold Daniłowicz mógłby w tym miejscu zapewne przedstawić szokujące przykłady krwawych perwersji, którym z lubością oddawali się ówcześni mieszkańcy brytyjskiej potęgi. Wywodzący się zarówno z warstw arystokratycznych , jak i z klas pracujących. Jednak wraz z upływem czasu nastąpił spadek społecznej akceptacji dla owych drastycznych rozrywek, których stopniowo zakazywano i o ile jeszcze podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu w roku 1900 strzelano do żywych gołębi, to ostatecznie zabijanie oraz okaleczanie zwierząt zostały całkowicie wyeliminowane ze współczesnego sportu. Dokonała się zatem niebagatelna zmiana. I albo co poniektórzy ją przeoczyli, albo bezczelnie udają Greka.  

Można też ostentacyjnie ignorować  fakt, że w przeciwieństwie do sportu, łowiectwo posiada konkretne znaczenie użytkowe, wynikające z charakteru samego polowania, którego cel – zabicie zwierzyny – jest niezmienny i ostateczny.  Śmiertelny strzał umożliwia myśliwemu spożytkowanie ofiary. Natomiast katalog celów akcji zaliczanych do sportu jest właściwie nieskończony i wraz z licznymi korzyściami mają one przede wszystkim wymiar symboliczny, niematerialny. Dlatego też określenie „polowanie dla sportu” stanowi klasyczny akt oskarżenia pod adresem myśliwych. Formułują go osoby, które m.in. nie dostrzegają elementu użytkowania w łowiectwie. Czy ktokolwiek spotkał się z zarzutem „konsumowania dziczyzny dla sportu”? No właśnie. Horyzont myślowy tych ludzi zawężony jest do śmierci zwierzęcia i towarzyszących jej, wybranych okoliczności. Czyli tego, że jakiś buc w zielonym kapelusiku z piórkiem zabił jelenia zupełnie dobrowolnie, na ochotnika, w ramach spędzania wolnego czasu. A to już zalatuje rekreacją, sportem – inaczej mówiąc fanaberią, pewnym rodzajem impotentnej gry uprawianej dla rozrywki. Bez której przecież można żyć. Tak postrzegane polowanie nieuchronnie kojarzy się z brakiem poszanowania przyrody i bezsensownym marnowaniem jej zasobów, wywołując emocjonalny sprzeciw. My oczywiście doskonale wiemy, że to bzdury a zwierzęta łowne były, są i będą zabijane. I ktoś musi je zabijać. Podobnie jak ktoś musi gasić pożary. Czy o strażakach z OCHOTNICZEJ Straży Pożarnej Witold Daniłowicz powiedziałby, że leją wodę dla sportu? W końcu jest to działalność „świadoma i dobrowolna, podejmowana m.in. w celu doskonalenia własnych cech fizycznych i umysłowych”, a więc posiadająca atrybuty sportu. Czy Witold Daniłowicz określiłby zawodowych myśliwych mianem zawodowych sportowców? Szczerze wątpimy, jednak dajmy się zaskoczyć.

Przeanalizujmy także szereg podobieństw między sportem i łowiectwem, które, gdy bliżej im się przyjrzeć, stają się pozorne.  

Nasz kolega po strzelbie i piórze, do którego pijemy, broniąc łowiectwa, pisał o „tzw. instynkcie myśliwskim”. Otóż wyrażenie „tak zwany” można sobie darować. Instynkt myśliwski jak najbardziej istnieje i tkwi w każdym z nas. Odzywa się bowiem nie tylko wtedy, kiedy śmigamy z bronią do lasu, ale również gdy idziemy na panienki lub chcemy pozbyć się konkurenta w walce o stanowisko w pracy. O czym na łamach prasy niemieckiej mówił profesor psychologii Dietmar Heubrock, który podjął badania nad psychologią myślistwa. Łowy są zatem rodzajem zawodów, konkurencji. Zwierzyna określana jest mianem przeciwnika. Wszystkie te terminy kojarzą się ze sportem. Tymczasem polowanie charakteryzuje ścisła hierarchia. Myśliwy – postać aktywna, posiadająca inicjatywę, zabija zwierzę - istotę pasywną, wyłącznie reagującą na działania człowieka. Role te nie mogą ulec zmianie. W sporcie zaś rywalizują ze sobą co najmniej dwa równorzędne podmioty – świadome obowiązujących zasad. Jak dotąd nie słyszeliśmy, aby dziki z jeleniami studiowały Regulamin Polowań i potem sygnalizowały np. faul. A co jeśli podczas naszego pobytu w łowisku nie pojawiła się zwierzyna? Czy możemy powiedzieć, że polowaliśmy? Przecież gdy w sporcie zabraknie rywala, zawody się nie odbywają. Cóż więc do cholery robiliśmy w tym lesie?

Inny ciekawy element stanowi folklor polegający na przyznawaniu odznaczeń w postaci króla polowania, wicekróla i króla pudlarzy na „zbiorówkach”. Można to przyrównać do honorowania zwycięzców igrzysk sportowych. Takie swoiste podium.  Zaś tu i ówdzie zarzuca się myśliwym traktowanie wspólnych łowów jak zawodów. Opartych na wyczynie. To on w końcu liczy się w sporcie. Sęk w tym, że coś dziwnie ten wyczyn w myśliwskim wydaniu wygląda. Na przykład królem polowania zostaje ten, kto strzelił byka. Nie zaś lisa. A przecież ten drugi jest znacznie mniejszy i trudniej go trafić, zwłaszcza kulą. Poza tym jeśli myśliwy strzelił tego byka, to pozostali koledzy choćby wybili wszystkie łanie z dzikami, to i tak o królu polowania mogą zapomnieć. Różnie to też wygląda. Żeby owe zmagania zobiektywizować, trzeba byłoby wprowadzić jakiś przelicznik punktowy uwzględniający: wielkość zwierza, liczbę oddanych strzałów, rodzaj użytego pocisku itd. Plus jakiś dodatek za styl. No chyba, że nie na tym to wszystko powinno polegać. A wtedy słowo sport znów nie przystaje do łowiectwa.

Takich pozornych podobieństw jest oczywiście znacznie więcej. Moglibyśmy mówić np. o stosowanym przez myśliwych dopingu technologicznym. Niemniej jednak, kończąc, chcielibyśmy w jeszcze innym świetle przedstawić problem. Jeśli bowiem przyjąć, że się mylimy a łowiectwo jest sportem, to dlaczego ten fakt nie działa na naszą korzyść? Czy Witold Daniłowicz słyszał gdzieś o furiackich protestach organizacji pozarządowych przeciwko uprawianiu sportu przez nieletnich? Domagających się pozbawienia rodziców prawa do decydowania o wychowaniu fizycznym swoich pociech? Czy widział Rzecznika Praw Dziecka i urzędników Ministerstwa Sportu forsujących zakaz wuefu oraz udziału dzieci w imprezach sportowych? Bo sport jest potencjalnie szkodliwy?

Naszej pasji warto bronić z głową. Określanie jej mianem sportu w gruncie rzeczy przypomina postępowanie lekarza, który stawianie pacjenta na nogi zaczyna od… ich amputacji. Łamiąc się opłatkiem życzymy więc Wszystkim, także sobie, aby „po pierwsze, nie szkodzić!”.