czwartek, 29 grudnia 2016

Refleksje parareligijne nad najlepszą regulacją. Czyli o co chodzi Kowalczykom i Dorocińskim?


Opublikowane w Braci Łowieckiej wywiady dr Izabeli Kamińskiej z dwoma przedstawicielami nauk przyrodniczych (7/19 - „Zwierzętami trzeba zarządzać głową, a nie emocjami“ i 9/16 “Natura jest najlepszym regulatorem“), dotyczące między innymi różnych koncepcji zarządzania populacją żubra, stanowią doskonałe tło dla paru mało naukowych dywagacji.

Z wypowiedzi zamieszczonych na łamach miesięcznika dobrze widoczne są przede wszystkim dwa różne podejścia do jednego gatunku zwierząt, czyli żubra i, szerzej, odmienne interpretacje relacji z przyrodą prezentowane przez osoby posiadające wiedzę i uważane za autorytety w zakresie nauk przyrodniczych. W odniesieniu do kości niezgody, którą są zwłoki żubra oraz z punktu widzenia interesów gatunku, który obie strony sporu chcą reprezentować, jest to jednak właściwie absurdalna i irracjonalna dyskusja o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocy lub odwrotnie. Celem obu stron jest – podobno - stworzenie warunków dla bytowania tych zwierząt oraz zapewnienie (w miarę) bezkonfliktowej koegzystencji z dużą, witalną, odporną na zagrożenia populacją żubra w naszym kraju, gwarantujące zachowanie tego gatunku dla przyszłych pokoleń. Czy ta populacja będzie liczyć pięć tysięcy czy dziesięć tysięcy osobników ma podrzędne znaczenie. Tę wielkość determinują potrzeby gatunku oraz realia przyrodnicze i społeczne krajobrazu, w którym przyszło w XXI wieku koegzytować trzydziestu ośmiu milionom Polaków i jakiejś liczbie żubrów. Cel wydaje się więc być jasny. Spór – mający miejsce również swego czasu w emocjonalnie prowadzonej korespondencji między „starym“ składem Państwowej Rady Ochrony Przyrody a Stowarzyszeniem Miłośników Żubrów dotyczył (i dotyczy) zasadniczo środków i drogi na jakiej ów cel ma być osiągnięty. Ten konflikt „o słuszną drogę“, który wydaje się przesłaniać priorytet jakim jest zachowanie żubra w Polsce, nie dotyczy niestety wyłącznie „techniczych“ aspektów natury ekologicznej, ekonomicznej i społecznej, lecz ma miejsce na płaszczyźnie ideologicznej. Właściwy problem z dyskusją o żubrze (czy innych zwierzętach) zaczyna się, gdy dyskusja przechodzi w sferę „racji najmojszych“ – czyli determinowana jest indywidualnymi przekonaniami i bardziej wiarą niż wiedzą. W dość emocjonalnej przepychance o to czy elementy użytkowania mają prawo stanowić element zarządzania populacją żubrów w naszym kraju, czy też nie, środowisko reprezentowane przez profesora Rafała Kowalczyka posługuje się „argumentem nie do zbicia“. Odstrzał, polowanie, użytkowanie mają - zdaniem dyrektora IBS PAN w Białowieży - „wypaczać ideę ochrony przyrody i zmniejszać akceptację dla obecności tych zwierząt w środowisku“. Jednak naukowiec posługujący się tym argumentem – jeśli chce być uważany za naukowca – musi/powinien liczyć się z pytaniami o to, o ile stopni, procent czy kilogramów wypaczy się owa idea. I czy akceptacja zmniejszy się o połowę, a może jedną czwartą czy też tylko jedną dziesiątą, jeśli żubr odregulowany, odstrzelony lub wyeliminowany znajdzie się na talerzu w warszawskiej restauracji, zamiast stanowić godną podziwu - zdaniem profesora – kupę padliny dekorującą ścieżkę przyrodniczą w jakimś lesie. Na ten temat grono zwolenników ochrony biernej niestety się nie wypowiada. W sąsiadujących z nami Niemczech żubr ma status zwierzęcia łownego, objętego całoroczną ochroną. Czy ów status ma jakiekolwiek znaczenie dla samego żubra, zachowania i ochrony tamtejszej populacji? Czy coś za Odrą ulega wypaczeniu? Czy uśmiercony z obiektywnych powodów – choroba, kontuzja, starość – żubr polski lepiej się czuje niż zwierzę uśmiercone z tych samych powodów w Niemczech? Bo nasz król puszczy został “zredukowany” lub zdechł “śmiercią naturalną”, a jego pobratyniec odstrzelony jako zwierzę łowne? Może wypadałoby zrobić porównawcze badania akceptacji tego zwierzecia w obu krajach, żeby skończyć z pobożnym, choć utytułowanym bujaniem w obłokach subiektywnych poglądów.

Problem rzutuje również na postrzeganie innych problemów i ich relatywizowanie zgodnie z subiektywną „racją najmojszą“. Profesor Kowalczyk podaje w wywiadzie z panią dr Kamińską, iż szkody od żubrów w skali całego kraju mają wynosić między 300 a 400 tysięcy złotych rocznie. Tymczasem wystarczy zadzwonić do RDOŚ w Białymstoku, by dowiedzieć się, że w ubiegłym roku szkody od żubrów tylko w rejonie Puszczy Białowieskiej i Puszczy Knyszyńskiej wynosiły odpowiednio 225 oraz 590 tysięcy złotych. Łącznie 815 tysięcy złotych. A żubry pomorskie i bieszczadzkie też muszą coś jeść. Powstaje natychmiast pytanie czy ktoś, kto chce być uważany za autorytet od ochrony tych zwierząt nie zna aktualnych danych, czy też uważa, że czytelnicy Braci Łowieckiej nie umieją posługiwać się telefonem? Zaklinaniem rzeczywistości jest też relatywizowanie wysokości rekompensat za szkody od żubrów przez wskazywanie na „droższe bobry“ oraz to, iż paradoksem jest, że licząca prawie dwadzieścia tysięcy osobników populacja łosia w naszym kraju regulowana jest wyłącznie przez kierowców, czyli teoretycznie wcale, ale za to świadomie i z premedytacją zabijanych jest kilkadziesiąt żubrów. I nawet zjadanych. Niestety szkody od żubra od tego relatywizowania nie zmniejszą się ani o złotówkę. Bobry robią więcej szkód, bo jest ich więcej niż żubrów. Gdyby żubrów było więcej niż bobrów w Polsce to robiłyby więcej szkód niż bobry. Proste. Nic dziwnego. Dziwić się natomiast wypada, że profesor IBS jest zdumiony, iż liczniejszy gatunek jakim jest łoś nie jest regulowany na drodze polowań, lecz tylko na drogach, a dużo rzadszy żubr podlega odstrzałowi. My się nie dziwimy, ponieważ to IBS należał do środowiska, które skutecznie zablokowało dwa lata temu zniesienie moratorium na odstrzał łosi. Obiekcje w związku z wprowadzeniem odstrzału w przewidzianej wówczas formie w 2014 roku wyraził w piśmie do Ministra Środowiska między innymi sam ówczesny dyrektor Instytutu Badania Ssaków dr hab. Rafał Kowalczyk.

W sumie – jeśli idzie o spór na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą lub odwrotnie – czyli o to, czy lepsza jest ochrona bierna czy czynna, ścisła, pół lub ćwierćścisła tego czy innego stworzenia, warto pamiętać, że w tych sporach nie chodzi często o rezultat - jakiś gatunek czy populację zwierząt. Bo samego żubra nikt o zdanie na ten temat nie spyta. Dużo większe znaczenie ma nierzadko walka o dobro i dobre samopoczucie uczestników tych sporów. Podejście części środowisk naukowych do ochrony gatunkowej wydaje się bazować na przekonaniu, iż społeczeństwo winno odnosić się do wszystkich gatunków chronionych jak Hindusi do swych świętych krów. Tymczasem ochrona przyrody do tej pory nie ma u nas statusu religii panującej, a przestrzeń przyrodnicza nie jest sakralna. Naturalnie każdy profesor, doktor czy magister nauk przyrodniczych może wierzyć w co mu się żywnie podoba. Włącznie z wiarą w święte krowy czy święte gaje, ale dobrze byłoby, gdyby owa wiara pozostawała w swiątyniach i nie dominowała w publicznych debatach, gdzie nie chodzi z reguły o religię a o zupełnie realne i przyziemne problemy związane z działaniami na rzecz ochrony przyrody. Ujęty w tytule artykułu pogląd naukowca, iż “natura jest najlepszym regulatorem“ sprzyja na pewno poprawie samopoczucia profesora, ale pomija zdaje się okoliczność, że najlepszy regulator zlikwidował do tej pory 99 % wszystkich bytujących dotychczas gatunków na Ziemi, a ta najlepsza – letalna – regulacja obejmuje też zabijanie zwierząt ciężarnych, wychowujących młode, śmierć zadawaną z wyjątkowym okrucieństwem czy też niewyobrażalne cierpienia towarzyszące zgonowi z głodu lub pragnienia. Najlepszym? Natura leży poza zasięgiem naszego systemu wartości i kręgu ludzkich norm. Ona „reguluje“ de facto ani lepiej, ani gorzej niż ludzie, lecz po prostu inaczej. Generalizujące wartościowanie procesów przyrodnicznych i ich rezultatów na lepsze i gorsze – „dobre i złe“ - w obrębie perspektywy biologicznej, któremu zgodnie z aktualnie poprawną politycznie biofilią oddają się niektórzy naukowcy, jest ogromnym uproszczeniem mającym w sobie właściwie coś z ekologistyczej parareligijności oraz sakralizacji „przestrzeni przyrodniczej“ . I każe się czasami zastanowić czy nie czas zamienić ponownie nazwę instytucji badawczej na Podlasiu. Tym razem na Instytut Badania Świętych Krów imienia Jędrzejewskich, a jej pracowników wysyłać do lasu wyłącznie w turbanach. Przynajmniej w tym punkcie panowałaby jednoznaczność, której zdaje się brak w dyskusjach wokół celów i istoty ochrony przyrody i środowiska.

P.S. Redachtor Starszy przeprowadza obecnie eksperymenty z królikami doświadczalnymi z urzędów, instytucji i organizacji zajmującymi
siem ochroną żubra w mniej lub bardziej letalno-konsumpcyjnych formach.
 
Projekt badawczy nosi aktualnie robocze nazwy "Matka Polka nosi żubra", "Dama z żubrem", a w razie potrzeby też inne....
 
Cel badań widoczny jest na poniższym szkicu. Chodzi o ustalenie czy żubra w Polsce da się nie tylko chronić, zaszczelić, zjeść, powiesić na ścianie, wypić i generalnie  znosić, ale przede wszystkim NOSIĆ. W formie naszyjnika lub innego gadżetu ochronnego z kości żubra ze świadectwem CITES tudzież innym potwierdzającym rasowe i bezgrzeszne pochodzenie. Na razie w ramach powyższego projektu badawczego ustalono, że nosić u nas można żubra
w puszce. Nawet na szyi. Wtedy najlepiej pustej. Wygląda ładnie, choć ludzie dziwnie patrzą.

Aktualnie projekt eksperymentalno-badawczy znajduje się na etapie kabaretowej drogi przez mękę z wieloma interesującymi doświadczeniami. Jednak może kiedyś uda się zdobyć oficjalnie i legalnie materia. Wtedy będzie
można zamawiać stosowne gadżety ochronne. Dla osób wrażliwszych i szczególnie zaangażowanych (m.in. dla dyrektora IBS Białowieża i pana Marcina Dorocińskiego) przygotowywany jest projekt różańca ze żubra.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Siódma kula.



W operze „Wolny Strzelec“ Carl Maria von Weber daje romantyczną oprawę legendzie z zamierzchłych czasów. Kompozytor zaczerpnął motyw przewodni swojego dzieła z opowieści, która ukazała się w druku na początku XIX wieku. Historia jest jednak dużo starsza i krąży wokół strzelca – myśliwego , który zawiera pakt z szatanem w zamian za to, by każda z wystrzelonych przez niego kul trafiła w cel. W mistycznej, ponurej scenerii Wilczego Jaru odlane zostaje siedem kul, ktore otrzymuje „Freischütz“. Przy pomocy sześciu z nich jest w stanie trafić w każdy cel, z każdej odległości. Lecz ta siódma kula… Jej lotem kieruje szatan. Nieopatrznie załadowana i użyta nie trafi tam, gdzie mierzy strzelec. Ugodzi w niego samego lub zniszczy coś bliskiego jego sercu. Opera Webera kończy się happy endem. Jednak w opowiadaniu, z którego zaczerpnął motyw przewodni, wolny strzelec zabija wybrankę swego serca i popada w obłęd (Wikipedia niestety nie podaje, czy ów strzelec miał na imię Zenon i czy wybranka była psem).

Jak w (prawie) każdej legendzie, tak i w tej znajdzie się ziarnko prawdy. Wieść z zamierzchłych czasów głosi, iż faktycznie zdarzali się „wolni strzelcy” bezbłędnie trafiający w każdy cel. Były to początki używania broni palej, dalekiej wówczas od doskonałości. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi… powiadano ongiś nie bez powodu. Jednak niektórzy potrafili strzelać i trafiać przy pomocy owej prymitywnej – początkowo rzadko gwintowanej – broni z zamkami skałkowymi, o niebo przewyższając umiejętności innych. W przepełnionej zabobonami epoce lud bardzo szybko dochodził do wniosku, iż w grę mogło chodzić tylko działanie sił nieczystych. Czyli zmowa z diabłem… Stąd kanwa legend i gminnych wieści o „wolnych strzelcach”. Chociaż na terenie Czech jeden z myśliwych został postawiony przed sądem w związku z podejrzeniami o konszachty z diabłem, a pewnemu leśniczemu z Gór Harzu odmówiono chrześcijańskiego pochówku. Bo za dobrze strzelał. (Dzisiejszym leśnikom - pracownikom PGL LP, dystansującym się coraz bardziej od grzesznego myślistwa, to raczej nie powinno grozić).

Warto jednak – szczególnie w nadchodzących dniach z ich szczególną atmosferą - o odrobinę głębszej refleksji nad legendą o Wolnym Strzelcu i jego kulach. Jakie przesłanie niesie ze sobą echo strzału oddanego przez tego snajpera? Czy dzisiaj też tacy się zdarzają? Co było motywem irracjonalnej zgody myśliwego/strzelca z legendy na pakt , który z jednej stron dawał mu nadludzkie możliwości, a jednocześnie wiązał się ze świadomością poniesienia najwyższych kosztów w postaci własnej duszy. Otóż nasuwa się prosta odpowiedź. Pasja. Coś, co trudno opisać i uzewnętrznić a co jednak przynosi satysfakcję, zadowolenie i… czyni szczęśliwym.
Chór myśliwski KLIK:
"Was gleicht wohl auf Erden dem Jägervergnügen?
Wem sprudelt der Becher des Lebens so reich?"

"Cóż równać na Ziemi może się z myśliwską uciechą?
Komu puchar życia tak pieni się obficie?"
Tak w wolnym przekładzie wolnego tłumacza brzmią pierwsze słowa chóru strzelców z opery „Wolny Strzelec“. Ów pasja, trudna do opisania, wytłumaczenia, wyrażenia słowami jest dla myśliwego motywem i źródłem szczęścia. Tak jak dla alpinisty, wędkarza i wielu, wielu innych ludzi, którzy też są łowcami własnego szczęścia realizowanego przez podejmowanie i uprawianie postrzeganych często jako irracjonalne czynów, działań i zajęć. Przynoszących zadowolenie, satysfakcję, uznanie i sukces, którego materialny wyraz odgrywa podrzędną rolę. Prawo do realizacji własnej pasji – łowów, instynktownego i archaicznego poszukiwania poza kręgiem cywilizacyjnych norm tego, co jest źródłem szczęścia, okupione jest jednak przez współczesnego myśliwego zawarciem paktu. Wielu paktów właściwie. Nie z szatanem, lecz ze samym sobą, resztą społeczności, zwierzyną, czyli obiektem łowów. My wszyscy jesteśmy w gruncie rzeczy jak ów Wolny Strzelec, mamy do dyspozycji „siedem kul”. Dysponujemy prawem do polowania, prawem do szukania radości, prawem do realizowania poprzez łowy celów, których osiągnięcie czyni nas szczęśliwymi. Musimy jednak pamiętać o owej siódmej kuli. O obowiązkach z racji bycia myśliwym i konsekwencjach z tytułu ich zaniedbania. Z chwilą, gdy w pogoni za szczęściem instynkt zaprowadzi nas zbyt daleko, a pasja przeważy nad poczuciem odpowiedzialności, zobowiązaniami zawartymi w ramach spisanych i niespisanych paktów, ta siódma kula trafia w nas samych, naszych bliskich, niszczy więzy z towarzyszami łowów, społecznością, zostawiając krwawe i głębokie blizny. W momencie, gdy gorączka łowów powoduje, iż zapominamy o własnym zdrowiu, o rodzinie pozostawianej stale samej, o współtowarzyszach, których kosztem realizowany jest niejeden sukces, o wrażliwości społecznej, o potrzebach obiektów naszych łowów, o potrzebie posiadania wiedzy i profesjonalizmu, o nierozwiązywalnych dylematach moralnych związanych z odbieraniem życia… wtedy bardzo szybko może zdarzyć się, iż w sztucerze znajdzie się owa siódma kula, a skutki pogoni za szczęściem będą odwrotne do oczekiwanych. Sukcesom na łowach może towarzyszyć nieodwracalna strata w postaci uszczerbku na własnym zdrowiu, zerwaniu więzów z bliskimi, utrata akceptacji wśród towarzyszy łowów, zszargany wizerunek wśród reszty społeczności. Jose Ortega y Gasset, hiszpański filozof, pisał w „Medytacjach nad polowaniem” o myśliwym jako człowieku najszczęśliwszym pod słońcem, mogącym poszukiwać radości będąc wolnym od cywilizacyjnym pęt. Oddając się jednak myśliwskim uciechom, z którymi mało co może równać się na Ziemi, czerpiąc z obficie pieniącego się pucharu życia, warto jednak pamiętać o siódmej kuli, którą nosi każdy z Wolnych Strzelców. I wszyscy razem.

Amen.

Poniżej przedstawiamy wynik ręcznych robótek Redachtora Starszego, który przymierza siem do zaspokojenia potrzeb rynku po obu stronach Odry. Dłuto Redachtora sięga bowiem daleko...  

Las bitwy wg. Andersena...

"Tymczasem las koło Białowieży na skutek gradacji kornika zamienia się powoli w stertę świerkowego chrustu o wątpliwej wartości estetycznej, czekającą na dziewczynkę z zapałkami."

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Las bitwy.


Miejsca gdzie różni ludzie w różnych wiekach wyjaśniali między sobą różne nieporozumienia, przyjęto nazywać polami bitwy. Nawet gdy polem bitwy był las. Czyli las bitwy.

Narodowy las bitwy leży na granicy z Białorusią i obejmuje część - sześćset kilometrów kwadratowych - dużego masywu leśnego. Swą nazwę wziął prawdopodobnie od małej wsi podlaskiej – Białowieży – leżącej na wschód od Białegostoku. Od ćwierćwiecza Las Białowieski jest miejscem zmagań toczonych, na szczęście, nie przy pomocy armat, karabinów maszynowych i gazów bojowych, lecz za pośrednictwem, słów, paragrafów, demagogii, manipulacji, drobnych i grubszych kłamstw. Czasami tylko werbalnym pogróżkom towarzyszą realnie przebite opony czy kurze jajko lądujące na obliczu urzędującego ministra. Na szczęście hodowla strusi jako drobiu domowego nie jest w naszym kraju zbyt popularna, a hasłem „Las Białowieski albo śmierć!“ nie posługuje się żadna ze stron. Na razie. Istota trwającej od początku lat 90-tych intensywnej konfrontacji sprowadza się do zderzania różnych wizji na temat przyszłosci, funkcji i społecznej roli tego porośniętego drzewami kawałka europejskiego krajobrazu gdzieś między Paryżem i Moskwą. Z jednej strony jest to wizja kontynuacji realiów krajobrazu kulturowego, obejmującego dziś różnorodność ekstensywnie użytkowanych i nieużytkowanych powierzchni lesnych. Z drugiej strony wizja sześciuset kilometrów kwadratowych Świętego Gaju narodowego, gdzie królować ma niepodzielnie „naturalność“ jako dobro narodowe, a nawet światowe. Elementami tej perspektywy na przyszłość Lasu Białowieskiego są jego atrybuty w postaci pierwotności, naturalności i unikalności oraz niepowtarzalności, przyjmujące w kulturowej percepcji i ekologistycznej promocji formę najpierwotniejszego, najnaturalniejszego, najunikalniejszego lasu pod Słońcem, na Ziemi, a nawet w Europie. Wsłuchując i wczytując się w tę graniczącą niekiedy z infantylizmem narrację wypada oczekiwać, iż Adam Wajrak będzie wkrótce w Gazecie Wyborczej opisywać dorosłym dzieciom swoje spotkania z ostatnimi dinozaurami za stodołą w Teremiskach. I dziwić się należy dlaczego profesor Rafał Kowalczyk, Dyrektor Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży do tej pory nie wystąpił o granty na badania naukowe mamutów kryjących się być może między rządkami sosen posadzonych za Gomułki. Łowiectwo jest siłą rzeczy owocem absolutnie zakazanym w tej wizji Lasu Białowieskiego - Ogrodu Eden, perspektywicznie zakonserwowanego w stanie sprzed Adama i Ewy, gdzie rządzić ma niepodzielnie proces naturalny. Bez ingerencji ludzkiej. Właściwie po raz pierwszy w historii od ustąpienia lodowca, ponieważ jeszcze nigdy na przestrzeni tysiącleci nie miala tam miejsca sytuacja, kiedy to ludzkie polowanie i inne formy korzystania z lasu zostały tak radykalnie wykluczone jak na przełomie XX i XXI wieku po Chrystusie. Z obszarów ochrony ścisłej - na razie. Biorąc więc pod uwagę obecność/nieobecność tej i innych form użytkowania przyrody jako kryterium „naturalności”, Las Białowieski jeszcze nigdy w swoich dziejach nie był tak naturalny jak w XXI wieku - dzięki rozporządzeniom Ministra Środowiska, presji NGOsów i lobbingowi niektórych środowisk naukowych. Nawet w czasach gdy wędrowały po nim mamuty rzeczywiste a nie urojone. Naturalnie nikt nie ma dziś zamiaru urządzać łowów na mamuty za daczą redaktora Gazety Wyborczej, lecz z powyższego przykładu wynika jak płynnymi i podatnymi na manipulacje są niektóre definicje i pojęcia stosowane jako oręż argumentacyjny w bitwie o las białowieski. Tereny , z których arbitralnie wykluczona jest całkowicie (lub prawie całkowicie) ludzka ingerencja w procesy przyrodnicze są dziś potrzebne. Ta potrzeba da się w wieloraki sposób uzasadnić i wynika zarówno z działań na rzecz zachowania i ochrony bioróżnorodności, jak i walorów estetyczych czy poznawczych niektorych fragmentow krajobrazu. Istnienie i funkcjonowanie takich obszarów jest też rodzajem cywilizacyjnej “odskoczni” w formie obecności namiastki “nieskażonej cywilizacją Ziemi”, o wartości nie mierzonej ilością ściętych desek, zebranych grzybów, jagód, pozyskanych zwierząt, czy nawet sprzedanych usług turystycznych. Wyrazem zapotrzebowania i mody na “dzikość” są zarówno powierzchnie ściśle chronionych obszarów leśnych jak i rosnąca liczba “puszcz” w Polsce, które mnożą się w ostatnich latach jak króliki. Ich liczba sięga w chwili obecnej bodajze kilkudziesieciu sztuk, na razie bez Puszczy Kabackiej, nazywanej jeszcze Laskiem Kabackim. Te “puszcze” funkcjonują w sferze werbalnej, nie posiadając z reguły sugerowanego w nazwie kontekstu historycznego, ani “ciągłości zawartości biologicznej”. Nazwa “puszcza” nobilituje w pewien sposób wartość przyrodniczą i turystyczna krajobrazów. Jest wyrazem szacunku dla walorów i wartości przyrody w możliwie „nieskażonej“ postaci. Z odkrycia nowych puszcz i adoracji starszych rodzą się jednak w Polsce problemy pochodzące od instrumentalizowania, ideologizowania tego pojęcia i w rezultacie przypisaniu niektórym przestrzeniom wręcz sakralnego wymiaru i funkcji. Podczas gdy za misjonowaniem zbawiennej i “duchowej” roli tego czy innego lasu jako Świątyni Narodowej Opatrzności Przyrodniczej czyli puszczy, kryją się często zupełnie przyziemne, marketingowe i materialne interesy. Grup, osób, instytucji czy organizacji i polityki. W białowieskim lesie bitwy pod ekologistyczny pręgierz stawiana jest gospodarka leśna, czyli pozyskiwanie w lesie biomasy mającej formę tarcicy. W ogniu stoi jednak tak samo łowiectwo, jak i zbieranie grzybów, czy jagód lub zbudowanie z dziećmi szałasu gdzieś w lesie, a nawet spacer bez biletu wstępu. Ekologiści, z tytułami i bez, łudzą pełną sprzeczności wizją przyszłego lasu białowieskiego jako dobra ogólnonarodowego i sfery, gdzie realizowana ma być (po wypędzeniu ostatniego leśnika z tego raju) pierwotność i sama w sobie naturalna naturalność. Skrzyżowana z turystycznym Disneylandem dla milionów odwiedzających, którzy według proroctw czołowych ideologów ery wajrakizmu pielgrzymować mają masowo na podlaską prowincję jak w Tatry albo do Częstochowy, a przebrany za żubra Donald Duck witać będzie ludzi z całego świata łaknących dzikości. Rzeczywistość jednak pokazuje, iż naród pragnący podobno tego dzikiego dobra siedzi raczej w redakcjach mainstreamowych mediów, skupiony jest w organizacjach ideologicznie motywowanej ochrony przyrody i pracuje raczej w Brukseli niż w Białowieży, a lokalne społeczności w coraz mniejszym stopniu gotowe są akceptować i respektować ograniczenia i uciążliwości, które niesie ze sobą tworzenie Parków Narodowych. Zamiast puszcz mamy w rezultacie lasy bitwy – obecnie białowieski, a w przyszłości być może karpacki, mazurski czy jurajski. A tymczasem las koło Białowieży na skutek gradacji kornika zamienia się powoli w stertę świerkowego chrustu o wątpliwej wartości estetycznej, czekającą na dziewczynkę z zapałkami.

Co każe spytać: Cui bono?



poniedziałek, 5 grudnia 2016

Empatyczni hejterzy.


Buchtując po internetowej przestrzeni można znaleźć stosunkowo niewielkie poletko, na którym toczy się pasjonujący, ideologiczny pojedynek o rząd dusz.  Mający również wymiar materialny. Teoretycznie spektakl napędzany jest odmiennym postrzeganiem Matki Natury oraz miejsca jakie zajmuje lub powinien zajmować w niej człowiek. W samo południe i niepołudnie, w świątki, piątki i niedziele, możemy wejść do Internetu, by z paczką chrupek i piwem w ręku podziwiać stojące naprzeciw siebie dwie społeczności: promyśliwską oraz antymyśliwską. W tym starciu obowiązuje tylko jedna reguła: cel uświęca hejt.

Dlatego przeciwnicy łowiectwa ze szczególnym uwielbieniem korzystają z wirtualnej przemocy. Zdecydowanie częściej strzelają to w plecy, to w potylicę, niż dźgają z odrobiną wyrafinowania:
„Wy Ci mordercy, którzy mordują dla zabawy i chorych fantazji myśliwi jebanymi kurwami jesteście i śmieciami oraz totalnym dnem, które trzeba zneutralizować. Na sybir kurwy wywieść do kamieniołomów na wieczne roboty i niech niedźwiedzie dupy wam pourywają”.
(pisownia oryginalna)
Szokujące? Żałosne? Może nawet śmieszne? Ale prawdziwe! Witamy na cyfrowym, baaardzo Dzikim Zachodzie! Choć przyznajemy, że nawet na nas współczynnik obalający takich lub podobnych wypowiedzi robi nie lada wrażenie. Widocznie jako weterani nie zdehumanizowaliśmy się doszczętnie, by przywyknąć do owych brutalnych standardów. Chyba większość myśliwych korzystających nie tylko z Internetu, ale przede wszystkim czytających Brać Łowiecką czuje, że w ostatnich latach coś się zmieniło. Jako grupa społeczna, a także indywidualnie, coraz częściej padamy ofiarą hejtu w Internecie. Lecz mimo tej wspólnej martyrologii, którą dzielimy się chętnie niczym bożonarodzeniowym opłatkiem, tak naprawdę nie zdefiniowaliśmy samego zjawiska hejtu: tego czym jest, z czego się rodzi i jak można sobie z nim radzić. Warto więc wyjść na chwilę poza nasze łowieckie poletko, by nieco szerzej spojrzeć na cały problem.

Hejt to nic innego jak zapożyczone z języka angielskiego nowe imię nienawiści, które świetnie sprawdza się jako rodzaj nowomowy, maskującej rzeczywiste przejawy agresji.  Autorom krzywdzących komentarzy zdecydowanie łatwiej przyznać się do „niewinnego” hejtowania poglądów innych osób niż otwarcie powiedzieć, że posługują się słowną przemocą. W końcu nie można ot tak zdeprecjonować własnego samozadowolenia z dokopania „temu debilowi w zielonym kapelusiku z piórkiem” – nawet jeśli jest to działanie niepożądane społecznie. Przykładowo z badań SW Research 2014 na temat zjawiska hejtu wynika, że co czwarta osoba korzystająca z Internetu padła ofiarą hejtera, a ponad 11% użytkowników przyznaje się do obraźliwego komentowania innych ludzi. I raczej lepiej nie będzie. Lepiej już było, ponieważ fala agresji niepokojąco narasta z każdym rokiem.

Psycholodzy nowych technologii upatrują źródeł hejtu przede wszystkim w samej specyfice komunikacji internetowej, w której nie istnieją normy kulturowe, społeczne czy prawne spajające społeczeństwo w świecie rzeczywistym. Ten wirtualny Dziki Zachód, gdzie liczy się wyłącznie to, co internauta uważa za słuszne i dające mu wolność a wszelkie ograniczenia spotykają się z brakiem akceptacji, stanowi ogromną pokusę. W końcu w codziennym życiu każdy z nas pełni określone role, nieustannie dopasowując się do społecznych ram. Internet pozwala zrzucić te „kajdany” i dać ponieść się skrajnie egoistycznym zachowaniom. Na wirtualnym Dzikim Zachodzie niebywale atrakcyjnym wyborem - zwłaszcza wśród osób młodych, nieśmiałych bądź agresywnych – jest wcielenie się w rolę „wojownika”. W ten sposób łatwo zaspokoić potrzebę prowadzenia walki „w słusznym celu”. Brutalna rozprawa z potencjalnym wrogiem ideologicznym daje poczucie władzy oraz wzmacnia poczucie własnej wartości . „Wojownicy” wyrażają nienawiść tym łatwiej, im szerzej i głębiej zachodzi u nich proces dehumanizujący ich ofiary. Dokonują więc wielu ekwilibrystycznych interpretacji, tworząc niejako portret psychologiczny wroga, aby zdecydowanie łatwiej było go jednoznacznie określić i wdeptać w ziemię. Naturalnie im wyższą pozycję społeczną zajmuje atakowana osoba, tym hejt smakuje lepiej. Niestety wszystko to tworzy koktajl, w którym wszelka logika i działania zostają sprowadzone do najbardziej prymitywnego poziomu.

Z tej perspektywy łatwiej zrozumieć jak wdzięcznym polem społecznego konfliktu jest łowiectwo i jak wymarzonym obiektem hejterskiego linczu są myśliwi. Zwłaszcza, że zabijanie wciąż jest tabu. Zaś zabijanie dzikich zwierząt – symboli wolności, piękna i pokoju, które można do woli infantylnie idealizować, skrywając pod nimi kompleksy na punkcie własnego człowieczeństwa oraz lęk towarzyszący umieraniu – to tabu wyładowane prochem. Wystarczy pomóc mu spotkać się z ogniem – co doskonale rozumieją różnej maści ruchy ekologistyczne. Ludzie Przeciw Myśliwym, Adam Wajrak, polska filia eko-koncernu WWF z Kingą Rusin na czele, koalicja Niech Żyją i inni regularnie dostarczając ognia są głównymi producentami antymyśliwskiego hejtu na rodzimym poletku internetowym. Do czego oczywiście się nie przyznają, zaklinając rzeczywistość szczytnymi hasłami. I właśnie taka mentalność powoduje, że nieskrępowane wyrażanie wrogości czy agresji jako metody komunikowania się z ludźmi w sieci znajduje coraz większy poklask.

Co robić? Wg specjalistów najskuteczniejszym rozwiązaniem, które wymaga jednak konsekwentnej pracy od podstaw jest tzw. trening empatii. Założenie jest proste: jeśli od najmłodszych lat dzieci będą uczyć się zarówno w szkole jak i w rodzinie, że internetowa przemoc również boli, że po drugiej stronie, za monitorem znajduje się żywy, odczuwający ból człowiek, to szanse na rozwój hejtu w przyszłości zmaleją.

Oczywiście wszystko brzmi ładnie, a nawet pięknie, gdyby nie jedno pikantne „ale”… Przecież nie od dziś nam, myśliwym, wiadomo, że najbardziej empatycznymi osobami są ekologistyczni aktywiści. Z trójcą świętą w postaci Zenona Kruczyńskiego, Adama Wajraka i Kingi Rusin na podium. To właśnie oni wraz z rzeszami swoich fanów, waląc w myśliwych, prawią kazania z pozycji osób niemal krystalicznie wrażliwych, przekonanych o własnej, wyższej moralności. Jak więc można takim ludziom zalecać trening empatii? Czy to nie bluźnierstwo? Choć podejrzewamy, że istnieje też inne wyjście z tej niekomfortowej sytuacji. Otóż wspomniana trójca być może stanowi przykład podgatunku internetowego hejtera – Hejterus empaticus. Cechującego się wyjątkowo wybiórczą, ale jednak empatią. Wtedy wszystko się zgadza i z pewnością warto, by włączyli się w powszechną pracę nad poszerzaniem empatycznych horyzontów.

Jako, że trening bez wątpienia potrwa, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaproponowali autorskiego przepisu na szybkie poradzenie sobie z internetową patologią. Przepisu, który zaczerpnęliśmy prosto z pokotu tegorocznego Hubertusa Spalskiego. Podziwiając ekologistów namiętnie przytulających się do martwej zwierzyny, doszliśmy do wniosku, że nie pozostaje nic innego jak uszyć sobie kombinezony imitujące jelenie, dziki, sarny i muflony też. Surfując po Internecie w takim stroju mamy szansę nie tylko zmylić prześladowcę, ale budząc jego empatię sprawić, że zobaczy w nas człowieka.