piątek, 10 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział III: marska wątroba w umarłym lesie.

Dobra konferencja nie jest zła i powinny ją też ukoronować wnioski pokonferencyjne. W odniesieniu do pewnych tendencji i środków edukacyjnych, przy pomocy których jest czy ma być realizowana edukacja łowiecka i leśna – nasuwa się „rogowska refleksja pokonferencyjna”, czyli wniosek pokonferencyjny z morałem pod psem . W numerze 10/2015 Braci Łowieckiej ukazała się wzmianka o wydanej krótko przedtem w Niemczech niepozornej książce „dla dzieci i rodziców, którzy chcą dorosnąć” pod tytułem „Czy możesz potrzymać wątrobę?”. Jest to publikacja o charakterze edukacyjnym, bezpruderyjnie i otwarcie oraz w przystępnej formie podejmująca temat relacji dziecko – śmierć zwierząt na polowaniu. Temat, który w Rogowie między wierszami kilku referatów sprawiał nie tylko trudności, lecz poważne trudności. W krótkiej recenzji tej książki na łamach Braci Łowieckiej zawarta była sugestia, iż być może warto byłoby wydać tę pozycję również w języku polskim. Podobną opinię można było znaleźć również w jednym z listów czytelniczych do Braci Łowieckiej, dotyczącym opublikowanego przez nasz miesięcznik wywiadu z Arkaduszem Glaasem. Jego autor napisał:
„Przy okazji w tym samym numerze BŁ 10/2015 trafiłem na artykuł Pana Daniela A. Kałużyckiego informującym o ukazaniu się w 2013r w Niemczech książki dedykowanej dla najmłodszych czytelników pod wiele mówiącym tytułem "Czy możesz potrzymać wątrobę? Mój pierwszy dzień na polowaniu". Książka liczy nieco ponad 30 stron i jest ilustrowana. Co ważne to to, że autorami są osoby znacznie mądrzejsze i bardziej rzetelnie utytułowane od Pana Glaasa, a nie tylko legitymują się członkostwem w organizacjach, które w czambuł przyjmują jak leci wszystkich którzy się zgłoszą po to aby poprawić sobie samopoczucie. Co prawda dostępna jest w języku niemieckim, ale co stoi na przeszkodzie aby ją przetłumaczyć na język polski? Uważam że jest to kapitalne zadanie dla władz PZŁ i nie tylko. Kto zrobi to pierwszy poza tym, że pewnie na tym zarobi to wykona kawał bardzo dobrej roboty na polu oświecenia choćby takich ignorantów jak wysoko kształcony Pan Arkadiusz Glaas."
Kilkanaście miesięcy po tym, jak ów list dotarł do redakcji Braci Łowieckiej, wypada zakomunikować jego autorowi, iż na dzień dzisiejszy nie zanosi na to, aby Arkadiusz Glaas lub inne dziecko polskie dostało w ręce tę pozycję w języku ojczystym. Rozmowy z czterema wydawnictwami specjalizującymi się w publikacjach o tematyce przyrodniczo–leśno–łowieckiej wykazały, iż wydawcy obawiają się ryzyka związanego z niepewnym zbytem tej lektury, argumentując, że nie wiadomo czy ktoś to weźmie do ręki i będzie czytał. A myśliwi to już w ogóle. Najwidoczniej wydawcy zakładają, iż w Polsce poluje 120 000 analfabetów. Innym zastrzeżeniem formułowanym w tym kręgu ma być fakt, iż „książka jest zbyt niemiecka”. Na pewno jest napisana i wydana za Odrą. Co prawda nie wiadomo czy sarna patroszona w jednej ze scen opowiadania Floriana Asche odczuwa różnicę czy patroszy ją dziadek z wnuczką u boku, czy też Sarmata z karabelą przy pasie, jednak to ta różnica wydaje się dość istotna dla potencjalnych krajowych wydawców książki. I nie tylko dla nich. W nieformalnej wymianie zdań na jednym z portali społecznościowych rzeczniczka prasowa PZŁ, pani Diana Piotrowska, kategorycznie wykluczyła jakiekolwiek zaangażowanie przewodniej siły łowiectwa w udostępnienie książki polskim czytelnikom, uzasadniając to właśnie jej pochodzeniem (no bo wiadomo... niemiecka, czyli obca - w przeciwieństwie do lunety marki Zeiss zamontowanej na sztucerze marki Mauser). Twierdziła też, że PZŁ ma w zanadrzu lub rękawie inną strategię edukacyjną. Być może lepszą. Być może chodziło również o obawy, że podopiecznym ZG PZŁ lektura ta mogłaby zaszkodzić. A może nawet ich dzieciom. Nie wiadomo jak kategorycznie, ale tak samo odmownie zareagował niedawno zarząd jednej z organizacji zrzeszającej głównie byłych i aktywnych leśników oraz myśliwych i przyrodników z Pomorza, gdy pojawił się pomysł współpracy przy zebraniu środków, aby wydać „społecznie” chociaż symboliczną ilość egzemplarzy, rozdzielając je wśród starszej i młodszej dziatwy. Czym zaszkodziła zarządowi tego stowarzyszenia „Wątróbka zza Odry”? Znów, nie wiadomo. W każdym bądź razie tego przysmaku po polsku na razie nie ma i jeśli nie znajdzie sie paru myśliwych dobrej woli gotowych zaangażować się w wydanie, to go nie będzie. Jednak na rynku polskim – jak sie okazało w Rogowie - już są pozycje edukacyjne dla dzieci o umieraniu. Umieraniu lasu.


Każdy uczestnik rogowskiej konferencji znalazł w przekazanych mu materiałach książkę/komiks edukacyjny pt. „Umarły las” autorstwa Tomasza Samojlika i Adama Wajraka. Tomasz Samojlik jest pracownikiem Instytutu Badań Ssaków w Biażowieży, a Adam Wajrak popularnym dziennikarzem Gazety Wybiórczej. Redaktor Wajrak wypowiada się w swoich artykułach często na tematy związane z leśnictwem i łowiectwem, ma ogromne zasługi w kształtowaniu społecznych postaw proekologicznych. Jego kompetencja i publicystyczna twórczość w ciągu ostatnich lat miały i mają z pewnością wpływ na postrzeganie i wizerunek leśnictwa oraz łowiectwa wśród czytelników gazety Adama Michnika i nie tylko. Prawdopodobnie z tego względu organizatorzy konferencji w Rogowie, odbywającej się pod patronatem Lasów Państwowych i Polskiego Związku Łowieckiego, zdecydowali się właśnie tę pozycję, właśnie tych autorów, włączyć do pakietu materiałów konferencyjnych przekazanych uczestnikom. „Umarły las” jest niewątpliwie cenną pozycją edukacyjną - kosztuje 39.90 zł za sztukę. Podkreśla to w krótkiej recenzji na ostatniej stronie tej publikacji również pani Joanna Olech: "Umarły Las" to zabawny ptasi western. Ale ani czytelnik się obejrzy, jak zostanie niechcąco wyedukowany. Łyknie zdrową porcję wiedzy o lesie, a być może pomnoży grono szlachetnych obrońców przyrody". Nie wiadomo jak podziałał kontakt z tą książką na innych uczestników konferencji, ale na podstawie doświadczeń własnych wypada stwierdzić, iż po tej lekturze nie występują ataki ratowania wielorybów, a i widok przydrożnych drzew nie wywołuje chęci przywiązania się do wierzchołka któregoś z nich w dziele szlachetnej obrony przyrody. Nawet popęd do sortowania śmieci leży w granicach normy. U dzieci też. Być może więc renomowana specjalistka od literatury dziecięcej trochę przesadza. W tej książce coś jednak musi tkwić. Otóż współtowarzyszący redachtorowi starszemu w konferencji pies rasy jamnik przeleżał prawie całą drogę powrotną na torbie, w której znajdowały się między innymi materiały z „Umarłym lasem” włącznie. I co robi ten w zasadzie dobrze ułożony, czyli wyedukowany jamnik na jednym z postojów? Otóż wyskakuje z samochodu i gryzie w pończochę na wysokości kostki Bogu ducha winną obywatelkę, przechodzącą przypadkiem obok samochodu. Poważna rozmowa z jamnikiem po tym incydencie nie wniosła niestety nic do rozwikłania zagadki jego zachowania się i ewentualnego związku między agresywną reakcją, autorem materiałów konferencyjnych, samymi materiałami konferencyjnymi oraz zieloną spódnicą, którą przypadkiem nosiła ugryziona w pończochę pani. Jednak da się chyba sformułować morał z owej historii pod jamnikiem. A brzmi on: edukacja jest ważna, mało ważne przy pomocy jakich środków, ale najważniejszymi są jej efekty. A te są jakie są – i to akurat należało zdaje się do tych trudniejszych z trudnych tematów w Rogowie.


P.S. Gdy powyższe zdjęcie ukazało się po raz pierwszy, w Internetach odezwały się wirtualne głosy grożące złożeniem doniesienia do prokuratury w sprawie znęcania sie nad psami myśliwskimi. Pragniemy Drogą Parafię jednak uspokoić. Pies czuje się nadal dobrze. Jeśli ktuś dysponuje nadmiarem empatii powinien raczej pomyśleć o innych uczestnikach konferencji. Przynajmniej o niektórych...


poniedziałek, 6 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział II: oswajamy ośmiorniczki!


Podczas konferencji w Rogowie pani doktor Anna Wierzbicka wygłosiła referat o postrzeganiu. (WIDEO). “Co zrobić by myśliwi byli bardziej akceptowani?“ pytała młoda, starsza stopniem naukowiec z UP w Poznaniu , podsuwając jednocześnie pobożne – jak na krześcijański kraj przystało - podpowiedzi rezultujące z podglądania mniej pobożnych i gorszych modeli myślistffa…


Pani doktor głosiła między innymi, że dziczyzna powinna być ogólnodostępna (pod względem obecności w sklepach i ceny).

My też podjęliśmy ten temat – co prawda mniej naukowo, ale za to z ładniejszym (chyba) obrazkiem:


W przypadku promocji dziczyzny problem polega na przykład na tym, iż nikt na dobrą sprawę nie potrafi powiedzieć czy Polacy nie jedzą dziczyzny, bo nie lubią, czy dlatego, że jej nie ma. Większość upolowanych w Polsce zwierząt wyjeżdża za granicę. I choć jeden z wiceministrów grzmiał niedawno z trybuny sejmowej, że ma miejsce wykup dziczyzny z polskiego rynku przez firmy eksportujące ją na Zachód, to wykup nie może mieć miejsca bez wyprzedaży. A wyprzedaż realizują zarządcy obwodów łowieckich. I jeśli tym (wszystko jedno czy z PZŁ, czy LP), jak również indywidualnym myśliwym jest kompletnie obojętnym dokąd powędrują tusze strzelonych przez nich zwierząt – czy na polskie stoły, czy też przyczyniać się będą do popularyzacji polskiego łowiectwa wśród francuskich albo niemieckich psów, karmionych delicjami wytwarzanymi z wyprzedawanych przez polskich myśliwych za śmieszne kwoty dzików (nie przypadkiem ten pies zagranicznego pochodzenia na obrazku jest taki tłusty) to wiele rzeczy można sobie darować.

Pozyskanie dziczyzny na jednostkę powierzchni w Polsce nie jest zbyt oszołamiające (przynajmniej to oficjalne – gospodarka myśliffska prowadzona jest zresztą pod kątem pozyskania medali i dewizowców, mniej pod kątem pozyskania dziczyzny). 70–80% tusz wyjeżdża za granicę, resztówkę zjadają sami myśliwi i ich rodziny (drobna zwierzyna pozostaje na rynku polskim praktycznie w 100% <?>) albo ląduje ona w sklepach po przerobieniu, po wysokich cenach – jak na polskie kieszenie i w porównaniu do innych mięs (choć tak całkiem tania to ona zresztą nie może być – dystrybucja, przerób, pośrednicy w końcu kosztują…). Popularne, kwitnące i wszechobecne kłusownictwo wskazuje jednak na to, że przynajmniej niektórzy Polacy niezrzeszeni w PZŁ przed dziczyzną właściwie wstrętu nie mają. I być może zamiast głośno i z przekonaniem serwować pobożne recepty, warto byłoby się zająć realnymi problemami, które tkwią w samym modelu i jego myślistwie.

Mamy na przykład zapis w ustawie, cytowany przez nas w folii, że „osoby wykonujące polowanie odstąpioną im zwierzynę mogą spożytkować według własnego uznania z wyjątkiem odsprzedaży…“. Podyktowany onegdaj obawami przed nielegalnym obrotem dziczyzną, do którego myślistffo narodowe, pod wodzą wiekowych najwyższych czynników, które być może nie zauważyły, że Gomułka już umarł, sprzedające jak najbardziej skórki z odstąpionych im lisów dorabia dziś ideologię. Po co? Przepis niby ni parzy, ni ziębi i jest w gruncie rzeczy martwy, ale jakże symboliczny. Odstąpione im gdzieniegdzie w banknotach „strzałowe“ w myśl tego przepisu polskie myślistffo powinno właściwie oprawiać w ramki, zakopać, rozdać czy inaczej spożytkować, włącznie z podtarciem się, ale z wyjątkiem odsprzedaży. Na powyższe nakłada się tysiąc i jedno uwarunkowanie – także w sferze mentalnej. Zdobywcy medalowego oręża ze śmierdzącego uryną jak chlewnia dla pięciuset tuczników odyńca jest kompletnie obojętne dokąd pójdą i kto zje szynki drugiej strony medalu czyli niespecjalnie pachnącą dupę odyńca... Ale na własny stół to raczej nie. Raz, że za duży, a dwa - niezbyt apetyczny. A ze skupu pójdzie w kiełbasę i będzie dobrze... Jeśli ktoś nie wierzy, to może poprosić panią dr Wierzbicką, żeby to zbadała przy pomocy ankiet wśród bohaterów artykułów „MEDALE, MEDALE, MEDALE“ z Łowca Polskiego… Z tego względu stawiamy tezę, iż dziczyzna – dystrybuowana częściowo w Polsce jak rąbanka za okupacji - nie jest i nie będzie przy tych uwarunkowaniach ani ogólnie dostępna (a w sklepach to już w ogóle), ani tania… Trudności z dystrybucją wśród Kowalskich pogłębiają monopolistyczne praktyki na rynku, rygorystyczne i nadinterpretowane przepisy, a oddać do skupu jest wygodniej niż inwestować w konieczną infrastrukturę i szukać, czy czekać na klienta. Jednak zamiast o RZECZYWISTYCH przyczynach nieobecności i niskiej atrakcyjności dziczyzny, mówi się o jej przyrządzaniu. I w Rogowie nie było inaczej.

Stąd jesteśmy zdania – przy całym szacunku dla słusznych w gruncie rzeczy wywodów pani dr Wierzbickiej – że propagandowa popularyzacja samej dziczyzny i jej konsumpcji w obecnej formie prowadzi w ślepą uliczke. Tak się nie da poprawić wizerunku polskiego myślistffa. Ani o gram, ani o milimetr.

Lecz jest ratunek, światełko nie w tunelu, ale na talerzu… Proponujemy zostawić dziczyznę dziczyźnie i skoncentrować się na realnych możliwościach zmiany wizerunku myśliwych za pomocą środków konsumpcyjnych.

Na tej samej konferencji został zapowiedziany referat pod prowokacyjnym tytułem „Dziczyzna - klucz do poprawy wizerunku myśliwych czy ołowiowa bomba?“ autorstwa Krzysztofa Lechowskiego i Diany Piotrowskiej z Zarządu Głównego Polskiego Związku Łowieckiego (
WIDEO). Z wieloma słusznymi uwagami, jednak – jak wskazywaliśmy powyżej – dziczyzna nie jest i nie będzie najprawdopodobniej przy obecnych uwarunkowaniach żadnym kluczem do niczego. Najwyżej koślawym wytrychem do poprawy własnego samopoczucia i gwoli zadowolenia garstki, która ma chody i się załapie na jakieś warsztaty kulinarne. Choćby na takie jak zorganizowane i prowadzone drugiego dnia konferencji w CEPL przez pana Krzysztofa Lechowskiego. Niewątpliwie profesjonalne, niewątpliwie smakowite, ale w Polsce gdzieś 2/3 obywateli nie ma w ogóle kontaktu z dziczyzną. Wie ewentualnie jak to wygląda, lecz nie ma pojęcia jak smakuje. Zaprosić więc ponad 20 milionów Polek i Polaków na następną konferencję w Rogowie, żeby na własne oczy, nie przez szybkę telewizora a przy pomocy własnych kubków smakowych przekonali się, że Bambi da się nie tylko zabić, ale i zjeść? Ale skąd wziąć Chrystusa, który zagwarantuje w tym wypadku dostateczne ilości pokarmu dla wszystkich wierzących w głoszone z Nowego Świata i Poznania przesłanie o zbawiennym działaniu dziczyzny na kubki smakowe i wizerunkowe?

Nasza propozycja polega na tym, żeby w przyszłości skoncentrować się na myśliwskiej promocji ośmiorniczek. Dzięki wnukowi zapalonego myśliwego Henryka Sienkiewicza, ta potrawka stała się w Polsce bardzo popularna i ma niesłychanie wiele zalet. Po pierwsze nie może być absolutnie żadnej mowy o ośmiorniczkach jako ołowianej bombie. Po drugie ośmiorniczki są w sklepie tańsze niż dziczyzna. I po trzecie - przede wszystkim - łatwo i prawie powszechnie dostępne. W drodze powrotnej z Rogowa przeprowadziliśmy z jamnikiem badania we wszystkich mijanych sklepach Biedronki. Świeże ośmiorniczniki można tam było dostać, jak nie mieli to mówili, że mogą mieć, ale świeżego comberku z sarny – za cholerę. Mimo, że badania miały miejsce w środku sezonu polowań na Bambi. Ośmiorniczki budzą też prawdopodobnie mniej emocjonalnych zastrzeżeń moralnych – czy któraś z organizacji prozwierzęcych zaprotestowałaby z powodu dzieci przy pokocie z ośmiorniczek? Albo czy ktoś może sobie wyobrazić Zenona Kruczyńskiego dającego wyraz swym uczuciom do zwierząt i przytulającego się do swoich obiektów adoracji leżąc w ladzie chłodniczej jakiegoś supermarketu?

Dlatego po konferencji w Rogowie i wyśmienicie przygotowanych warsztatach kulinarnych doszliśmy do wniosku, że jak dziczyzna to tylko ośmiorniczki. Tradycyjne elementy kuchni myśliwskiej można wygenerować w sferze werbalnego przekazu np. kreując „Pieczeń myśliwską z ośmiorniczek po staropolsku“ albo „Gulasz łowczego z ośmiorniczek po mazursku“. Od czego w końcu słynna polska fantazja ułańska? To znaczy kulinarna. Dodatkowe akcenty tworzyć może doktor Russak w tradycyjnym staropolskim stroju myśliwskim. A smak? Jeśli większość Polaków do tej pory dziczyzny nie jadła, to jest dość obojętnym co się w sosie myśliwskim zaserwuje. Naród to zje. A wpływ tego rodzaju promocji na jakieś wizerunki będzie taki sam jak reklamowanie gruszek na wierzbie czyli świeżego combra z sarny co to go trudno kupić, ale już po zakupie łatwo zbankrutować. Smacznego.

czwartek, 2 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział I: rogowskie podroby z dzieci.

W kawałku referatu wygłoszonego podczas konferencji w Rogowie, dotyczącej trudności w edukacji leśno-myśliffskiej była mowa o Bambiźmie. Czyli o rodzimym określeniu zjawiska, które w krajach, gdzie na poważnie zajmuje się socjologią ochrony przyrody, nazwano „Syndromem Bambi“ (KLIK).


Dla przedstawienia bambistycznego problemu posłużyliśmy się m.in. obrazkiem z filmu Walta Disneya zestawionym z życzeniami, jakie złożyło Nadleśnictwo Świerklaniec WSZYSTKIM dzieciom z okazji ich Dnia, podkreślając je zdjęciami Warchlaczka, Koźlaczka, Łoszaczka i Pisklaczków… Wizualna wymowa obu scen jest naszym zdaniem identyczna – obie sugerują idylliczny , „harmonijny“ i infantylnie antropomorfizowany świat przyrody. Są elementami szerszego trendu ogólnospołecznego w postaci „poprawnej politycznie i zgodnej z duchem czasów edukacji o świecie przyrody“. Naturalnie szczerość życzeń świerklanieckich składanych dzieciaczkowi-warchlaczkowi może sobie uświadomić każde dziecko bez sierści, którego horyzont nie jest ograniczony daszkiem służbowej maciejówki. I które wie, że jeśli załoga Nadleśnictwa Świerklaniec lubi grillować, to na spełnienie marzeń Warchlaczkowi zostają góra dwa miesiące. Potem zaczyna obowiązywać zasada, że dobre dziecko to dziecko z grilla. Takie są realia – nie wiadomo dlaczego fałszowane przez leśników ze Śląska (może im Warchlaczki nie smakują? Wolą dzieci?) W referacie wspomnieliśmy tak samo o życzeniach świerklanienieckich leśników na Dzień Mamy, ilustrowanych obrazkiem wyjątkowo silnie owłosionych Matek Polek oraz wyraziliśmy nadzieję, iż w obliczu tego trendu kiedyś ukażą się na profilach fejsbukowych LP okolicznościowe pocztówki na Zaduszki, czyli Dzień Zmarłych, z apelami leśnych edukatorek i edukatorów o chwile zadumy nad grobem nieznanego jelenia. Stosownie ilustrowane (co by się zresztą dobrze składało, bo to święto przypada na okolice intensywnego praktykowania polowań hubertowskich). W czasie krótkiej dyskusji poreferatowej ze sali padl głos zawodowej edukatorki leśnej, ze chyba czegoś nie zrozumiała i jej zdaniem nie ma sie co dopierdalać się do tych warchlaczków świerklanieckich, ponieważ dzieci to som dzieci:





Zasadniczo zgadzamy się naturalnie z młodą damą leśnej edukacji. Dzieci to są dzieci. Mamy są mamusiami, tatusie tatusiami, dziadkowie dziadkami, a babcie babciami. Niezależnie od stopnia pokrycia owłosieniem. Ale już z wypatroszonym wycinkiem występuje pewien delikatny problem – niepolegający na tym, że dokładnie nie wiadomo czy chodzi o zeszłego wujka czy kuzyna. A raczej na tym czy ci krewni właściwie zostali pozyskani, tragicznie zmarli, czy też zostali zamordowani z zimną krwią, ale w majestacie prawa. Jak to się niektórym wujkom zdarza. Niestety. A wujek to przecież jest wujek. Przyrodniczo-leśni edukatorzy tego - związanego z tendencją do antropomorfizacji świata zwierząt i przyrody – problemu najwyraźniej nie dostrzegają. Nie chcą albo… nie mogą. Wypada więc poważnie liczyć się z tym, iż któregoś pięknego dnia na profilu fejsbukowym jednego z nadleśnictw RDLP Szczecin ukaże się konkurencyjny do edukacji świerklanieckiej wpis promujący dziczyznę o następującej treści:


...bo przecież to też są dzieci:


No i nie zapominajmy o matkach:


Na wszelki wypadek. Gdyby gulasz z dzieci komuś nie smakował, a preferował kawałek mamusi...

Sadząc po entuzjastycznych reakcjach sali na ów głos, gotowość zebranych w Rogowie edukatorów leśno-przyrodniczych do promowania gulaszu z dziecięcych serc i innych podrobów z wnętrzności matki jelenia jest stosunkowo wysoka. Najwyraźniej odwrotnie proporcjonalna do zdolności do refleksji nad zakresem niektórych pojęć oraz nad tym, że wygodne płynięcie z prądem „emocjonalno-pojęciowej poprawności edukacyjnej” kończy się nieraz wpierdoleniem na mieliznę. Skutkującym potrzebą organizowania większych ilości konferencji o trudnych tematach. Mudlmy siem wienc do Św. Huberta oraz Św. Eustachego, jako i innych Świętych, aby edukacja leśno–przyrodnicza broń Boże nie zajęła się kiedyś emocjonalną promocją dziczyzny i pozostała – jak do tej pory - przy propagowaniu dzieciom (tym mniej owłosionym) tego, że sadzenie drzew jest „cacy” a ścinanie drzew jest „be”. Sami liczymy po cichu na to, iż być może pomorscy leśnicy zlecą kiedyś z okazji Dnia Lasu imprezę pożegnalną dla dziadków dębów i babć sosen. Na ich ostatniej drodze. W jakimś tartaku. Bo to też są babcie. Nie dlatego żebyśmy przepadali za stypami, ale wtedy serwuje się dużo wódki i razem z naszym dobrym znajomym, Gajowym Maruchą, można by się nawalić w trupa, czyli w tuszę. Z rozpaczy…

P.S.

Żeby daleko tych smacznych dzieci nie szukać… Na czym właściwie polega różnica między "emocjonalizującymi" w myśl zaleceń CILP edukatorami leśnymi a prowadzącymi portal "Ludzie Przeciw Myśliwym"? Tego chyba nie wyjaśni żadna konferencja. Nadzieja w kilku kubikach wódki...